W piątek Tadeusz Filipczyk będzie świętował 80. urodziny. Przeczytajcie rozmowę z jubilatem | 29.07.2025
W piątek 1 sierpnia rozpoczyna się 78. edycja Spotkań Folklorystycznych „Gorolski
Święto”, a Tadeusz Filipczyk, będący jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy
tej imprezy, kończy 80 lat. Jedni mówią, że taka zbieżność dat to czysty przypadek.
Inni, że to „dobry Pónboczek z nieba tak zarzóndził”.
Tadeusz Filipczyk w rozmowie z Beatą Schönwald. Fot. Norbert Dąbkowski
Pamięta pan swoje pierwsze „Gorolski
Święto”? – Mój pierwszy kontakt z „Gorolem” – tu mam na myśli chór
męski „Gorol” – był w parku zdrojowym w Darkowie. Zespół z Jabłonkowa wystawiał
tam widowisko pn. „Gorolsko błyskawica”. Tato posadził mnie na swoich ramionach
i wskazał na chodzącego po scenie wysokiego mężczyznę. Powiedział, że to Jura
spod Grónia. Jako kilkulatek nie miałem pojęcia, kto to taki. Wtedy ten rosły
jegomość zaczął zapowiadać program. Przekonywał, że tego, co wkrótce się
wydarzy, nikt na świecie jeszcze nie widział. Jego słowa niebawem się ziściły.
Od zachodu nadciągnęła czarna chmura, a za nią taka burza, że ludzie z piskiem
pouciekali z parku.
Tak się jakoś składało, że od najmłodszych lat,
kiedy trzeba było powiedzieć jakiś wierszyk, kogoś przywitać lub komuś
podziękować, to mnie w to angażowano
Z ulewą kojarzę również „Gorolski Święto” w Jabłonkowie, na
które przyjechałem razem z rodzicami. Lało jak z cebra, a niebawem miał
wystąpić Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”. Co prawda przestało wreszcie padać, niemniej
jednak cała scena była mokra. Wtedy weszli na nią „gorole” i mokre deski
zaczęli polewać benzyną i zapalać. Stanęła w płomieniach, ale po chwili podłoga
była sucha i mógł rozpocząć się występ. Kiedy zaś przyszła młodość „górna i
durna”, razem z chłopakami z „dołów” jeździliśmy na „Gorolski Święto” całą
paczką. Jeden z kolegów miał „starkę” w goraliji. Wyruszaliśmy więc już kilka
dni wcześniej i u niej sypialiśmy w oczekiwaniu na to wielkie wydarzenie.
Czym w tym czasie przyciągało „Gorolski
Święto” młodych ludzi? – Mając 16, 17 lat, chodziliśmy na tę imprezę głównie z
powodu dziewczyn. Ale też z wielkim zainteresowaniem oglądaliśmy program, który
bazował na występach naszych rodzimych zespołów. Zapraszanie wykonawców
programu działało wtedy na zasadzie „wy zatańczycie u nas, a my potem
przyjedziemy do was, żeby zrewanżować się swoim występem”. Na „Gorolski Święto”
chodziło się też, oczywiście, ze względu na placki, „warzónkę” i jelita z
kapustą.
Tadeusz Filipczyk zaprasza na „Gorolski Święto”.
To były czasy, kiedy mieszkał pan w
Łąkach. Czy już tam dał się pan poznać jako utalentowany gawędziarz i działacz
społeczny „za Bóg zapłać”? – Tak się jakoś składało, że od najmłodszych lat, kiedy
trzeba było powiedzieć jakiś wierszyk, kogoś przywitać lub komuś podziękować,
to mnie w to angażowano. Przed publicznością występowałem również później jako
członek zespołu kabaretowego „Olziok”. Prócz tego, będąc prezesem Stowarzyszenia
Rodziców i Przyjaciół Szkoły, działałem na rzecz polskiej szkoły i przedszkola w
Łąkach.
Filipa zrobiono ze mnie w „Gorolu”. Myślę, że to
Władek Młynek pierwszy mnie tak nazwał. Choć szczerze mówiąc, nigdy nie
chciałem być Filipem, ale nie chciałem też zostać Maciejem
Kiedy zaś na stanowisku prezesa Miejscowego Koła PZKO zmieniały się
kolejne osoby, ja pełniłem funkcję ich zastępcy. Jednak kiedy szkody górnicze
zaczęły coraz bardziej dawać się Łąkom we znaki, i koło naszego domu zaczęły
jeździć buldożery, nie było innego wyjścia. Trzeba było poszukać nowego miejsca,
gdzie moglibyśmy zamieszkać.
Znalazł je pan w Nawsiu? – Tak, w Nawsiu znalazłem dom, w którym mieszkamy z żoną do
dziś. Od razu mi się spodobał. Problem polegał na tym, że wcześniej przed nami
zainteresowało się nim również pewne małżeństwo z Hawierzowa. Przekonałem ich
jednak, że mieszkanie w Nawsiu, zwłaszcza zimą, gdy spadnie śnieg, to nie miód.
Dramatyczne obrazy, które nakreśliłem przed nimi, prawdopodobnie zadziałały na
ich wyobraźnię, bo wycofali się z kupna.
Wszystkie wspomnienia dotyczące „Gorolskigo Święta”
są piękne. Wiele z nich jest również dowcipnych, jak np. to, kiedy przyszedł
małżonek do nas za scenę i prosił, żeby ogłosić, że zgubiła mu się żona
Długo cieszył się pan spokojem wsi
sielskiej anielskiej? – Niedługo, bo jak tylko się wprowadziłem, rozpoczęła się
praca społeczna. Akurat sprzątaliśmy sprzed domu jakieś stare graty, kiedy
przyjechał Władek Młynek i kazał mi wsiadać do jego samochodu. Tak znalazłem się
na swojej pierwszej próbie „Gorola”. Nie minął miesiąc, a już pojechałem z nimi
na występ. Z Władkiem znaliśmy się już wcześniej, a ponieważ Maciej, legendarny
partner Jury spod Grónia, już nie żył, Władek wymyślił, że przygotujemy wspólny
program, z którym będziemy jeździć po całym naszym terenie. On miał opowiadać o
„Gorolu” i Macieju, a ja prezentować jego kawały. Tak się też stało i chyba nie
było wioski, której w tym czasie nie odwiedziliśmy. Potem zacząłem występować
również solo, ale to niespecjalnie mnie pociągało. Aż wreszcie sprawy poszły
tak daleko, że ktoś zgłosił mnie na konkurs „Ślązoka Roku” do Katowic i ja go
wygrałem. To była bodajże połowa lat dwutysięcznych.
Tadeusz Filipczyk poleca lekturę wywiadu.
Czyli robić folklor gorolski z dolańską
duszą? W Łąkach, jakby nie było, przeżył pan czterdzieści lat. – Smykałka do pracy społecznej pozostała we mnie nawet po
przeprowadzce do Nawsia. Bez działalności pro publico bono nie wyobrażałem
sobie życia. Chętnie zaangażowałem się więc w jabłonkowskim chórze i więcej się
nad tym nie zastanawiałem. A że zaczęli o mnie mówić „gorol z Łąk”, to trudno. Z
chórem męskim „Gorol” nie da się występować inaczej niż po gorolsku. Ta
gorolskość stopniowo więc we mnie wchodziła, a ja wtapiałem się w nią.
Fenomenem są też nasze panie, które najpierw własnoręcznie
za własne pieniądze upieką w domu kołacze, potem przyniosą je na „Gorolski
Święto”, tam je kupią i na powrót przyniosą do domu
Jak pan sobie poradził z językowym
aspektem swoich występów? Gwara północnej i południowej części Zaolzia brzmi
trochę inaczej. Te same słowa mają czasem inne znaczenie.
– Tak, ale te różnice nie są znowu tak wielkie. Poza tym
ludzie się przeprowadzają, zawierają góralsko-dolańskie małżeństwa, w efekcie
czego oddziałują na siebie również pod względem językowym. Ja zawsze posługiwałem
się taką mową, jaką wyniosłem z domu. Nie udawałem gorola. Będąc na scenie, staram
się mówić gwarą bez czeskich naleciałości, wolę użyć więcej polskich słów niż
mniej. Tej zasady zawsze się trzymam. Na „Gorolski Święto” często przyjeżdżają
ludzie, którzy są na studiach daleko od domu, którzy wyjechali w świat. Tym
bardziej uważam za istotne, żeby słyszeli tu piękną, niezachwaszczoną gwarę.
Zresztą samo to święto na to zasługuje.
Zdradzi pan swoje najpiękniejsze
przeżycie z nim związane?
– Wszystkie wspomnienia dotyczące „Gorolskigo Święta” są
piękne. Wiele z nich jest również dowcipnych, jak np. to, kiedy przyszedł
małżonek do nas za scenę i prosił, żeby ogłosić, że zgubiła mu się żona. Wtedy
zapytałem go, jak ją opisać. Na to mężczyzna: „Taka starsza już i…” – chwilę
się zastanowił. „Wie pan co? Niech pan powie, że zgubiła mi się żona i kto ją
znajdzie, niech ją sobie zostawi”.Albo drugie, również autentyczne
zdarzenie. W południe wysiadł w Nawsiu z pociągu elegancko ubrany jegomość i podszedł
do mnie z prośbą, żebym wskazał mu drogę do Lasku Miejskiego. Powiedziałem mu
więc, którędy ma się udać. Ok. 20.00-20.30, kiedy jeszcze „Gorol” trwał w
najlepsze, zaczepił mnie ponownie, tym razem pytając o drogę powrotną na
dworzec. Był brudny, obdarty i mocno zmęczony.
Są też smutne wspomnienia?
– Kiedy żegnamy się z występującymi u nas zespołami, takimi
jak „Śląsk” z Koszęcina, to zawsze ogarnia nas smutek i trudno powstrzymać łzy.
Natomiast nieprzyjemne zdarzenia w sensie nieszczęśliwych wypadków jak dotąd zdają
się nas omijać.
Czy mając w pamięci dziesiątki „Gorolskich
Świąt”, zdarza się panu czasem westchnąć, że „ej, dawniej to dopiero były »Gorole«”?
– Nie, to nie w moim stylu. Nie należę do ludzi, którzy
mówią, „a bo w naszych czasach było tak i owak”. Przeciwnie, cieszy mnie każda
nowość. Tej imprezy nie da się robić wciąż tak samo. Nie mogą jej też przygotowywać
stale ci sami ludzie. Przez długie lata jej duszą był zespół „Gorol”, później
ciężar organizacyjny spoczął na barkach Miejscowego Koła PZKO w Jabłonkowie na
czele z jego prezesem, a nasz chór był odpowiedzialny już „tylko” za program.
Od kilkunastu lat scenariusz tego trzydniowego wydarzenia opracowuje Lucka
Peter-Tomek. Daje z siebie wszystko.Nie zmienia się natomiast fenomen tej imprezy. Polega on na
tym, że jeśli nie spotkasz kogoś przez cały rok, to spotkasz go na „Gorolskim
Święcie”. Jeśli potrzebujesz coś z kimś załatwić, to na pewno zastaniesz go w
Lasku Miejskim w Jabłonkowie. Fenomenem są też nasze panie, które najpierw własnoręcznie
za własne pieniądze upieką w domu kołacze, potem przyniosą je na „Gorolski
Święto”, tam je kupią i na powrót przyniosą do domu.
Myślę, że nie tylko ja jestem ciekawa,
czy zobaczymy pana w niedzielę w Lasku Miejskim w Jabłonkowie?
– Kiedy dwa lata temu świętogorolska niedziela tonęła w
strugach deszczu, dochodziłem do siebie po dość poważnej operacji w trzynieckim
szpitalu. W ub. roku z boku przyglądałem się tej imprezie i byłem szczęśliwy,
że jestem jej częścią. W tym roku powiedziano mi, że na „Gorola” muszę
koniecznie przyjść, skoro obchodzę urodziny. Trochę się tego obawiam. Bo jeśli
przyjdzie mi postawić po kieliszku całemu Laskowi Miejskiemu, to nie wygrzebię
się z długów.