Na dworzec w Czeskim Cieszynie przychodzę zaraz po ósmej. Na tablicy odjazdów sprawdzam najbliższe połączenia. O godz. 8.20 odjeżdża pociąg do Mostów koło Jabłonkowa. To dobry kierunek. Idę do kasy kupić bilet. „Wsiąść do pociągu byle jakiego” to temat mojego dzisiejszego reportażu.
Do kasy nie ma kolejki. Może przyszłam za wcześnie, bo kiedy będę odchodzić od okienka, pojawią się kolejni podróżni. – Pełne są teraz pociągi? – pytam kasjerkę, żeby jakoś zacząć rozmowę. – Niespecjalnie, choć dużo zależy od tego, o jakiej jedzie się porze. Na tych trasach, gdzie pokasowali połączenia, czasem jest większy ścisk. Ale to nie przypadek Mostów, tam pociągi jeżdżą tak, jak jeździły – informuje mnie.
Na peron przychodzę też praktycznie pierwsza, jeśli nie liczyć pracowników zajmujących się sprzątaniem. Kiedy nadjeżdża pociąg, podróżnych jest około dwudziestki. Nie wiem, czy to dużo, czy mało. Jest kilka osób z plecakami – mężczyzna z rowerem, rodzina z dzieckiem, dwie koleżanki w wieku „60plus”, jakaś starsza para, kilku samotnie podróżujących mężczyzn i dziewczyna z różą. Wsiadam akurat do tego samego wagonu, co ubrane na sportowo młode emerytki. Ale się składa! W pociągu trafiają akurat na dwie swoje znajome. Jest radość, głośne słowa powitania i objęcia, covid-nie covid. Kobiety jadą na wycieczkę. Koronawirus w tej chwili ich nie interesuje. Jest przecież masa innych tematów. Przynajmniej na razie, bo w miarę upływającej podróży ucichną nieco ich „chichi-chichi” i pojawią się takie tematy, jak pranie i dezynfekowanie maseczek oraz niezbyt wesołe doświadczenia znajomych, którzy przeszli już COVID-19 i to bynajmniej nie bezobjawowo.
Gorole szczipióm
Pierwszy przystanek po Czeskim Cieszynie to Ropica. Potem Trzyniec-Końska, Trzyniec Główny, Trzyniec-Centrum i Wędrynia. W Ropicy na peronie jest zupełnie pusto. Na kolejnych stacjach wsiada i wysiada najwyżej po kilka osób. Wjeżdżamy na „Goralije”, która dla „dolan”, takich jak ja, rozpoczyna się jak nie w Trzyńcu, to już na pewno w Wędryni. Wszystko jednak zależy od punktu odniesienia, bo np. zdaniem mojego znajomego wędryniaka, początek „Goralije” leży gdzieś w okolicy Gródka. – Bo gorole „szczipióm” – argumentuje zawsze, gdy poruszamy ten temat. W międzyczasie do pociągu wsiada kolejna turystka. Na oko w moim wieku, ubrana w markową odzież sportową i z kijkami do nordic walkingu. W tym samym wagonie starsza pani rozmawia przez telefon. Nie „szczipie”. Jej „po naszymu” ma piękną polską wymowę.
Skład pociągu coraz bardziej pustoszeje. Ktoś wysiada w Bystrzycy, ktoś inny w Gródku i kilka osób w Nawsiu. Na przystanku w Boconowicach zauważam moją rówieśniczkę z kijkami. Widocznie była umówiona z koleżanką, bo wspólnie wysiadają z pociągu. Jaką trasę zaplanowały? Nie mogę zapytać, bo zaraz ruszamy dalej. – Następny przystanek: Mosty koło Jabłonkowa – rozlega się z głośnika łamaną polszczyzną. Zgadzam się z tymi, co jeżdżą regularnie po tej trasie. Język, jakim są zapowiadane przystanki od Kocobędza do Mostów, rwie uszy.
Za oknami Beskidy spowite lekką mroźną mgłą. Turystki-emerytki, które w Czeskim Cieszynie wsiadały razem ze mną do wagonu, zachwycają się rozciągającymi się za oknem widokami. – Te białe drzewa wyglądają jak wiosną, kiedy zakwitają – zauważa jedna z nich. – Dziwne porównanie – myślę, ale kiedy podnoszę wzrok znad laptopa, przekonuję się, że coś w tym jest. Szron na gałązkach potrafi czynić cuda.
Do Mostów na skok, na toaletę
Na dworcu w Mostach koło Jabłonkowa wysiadają ostatni podróżni. To stacja końcowa. Za dziesięć minut pociąg będzie wracać przez Czeski Cieszyn do Ostrawy. Czas, który pozostaje mi do odjazdu, wykorzystuję na odwiedziny toalety. W kasie biletowej wypożyczam klucz, płacę 8 koron i lecę do „kibla”. Gdyby mi się kto przyglądał, pomyśli, że do Mostów przyjechałam tylko w tym celu. Przed budynkiem dworca pstrykam co prawda kilka zdjęć, zaraz jednak wracam do pociągu. Wsiadam do drugiego wagonu, tego samego, w którym przyjechałam. Z tą różnicą, że przedtem siedziałam na górnym pokładzie, a teraz – dla uzyskania odmiennej perspektywy – zajmuję miejsce w dolnym sektorze.
Chociaż już kilka minut temu był komunikat, że pociąg jest przygotowany do odjazdu, nadal stoimy na stacji. Na tablicy pojawia się informacja o pięciominutowym spóźnieniu. Ciekawe, na co czekamy. Wreszcie jedno, drugie szarpnięcie i jak w wierszu Tuwima, „ruszyła maszyna po szynach ospale”.
– Niewiele brakowało, a w ogóle byśmy stąd nie wyjechali – informuje konduktor mnie i starszą panią siedzącą w tym samym wagonie. Widać, że dobrze rozszyfrował moje pytające spojrzenie, bo zaraz dodaje. – Musieliśmy naprawić pewną usterkę, ale w końcu się udało. Dobrzy jesteśmy – stwierdza z satysfakcją, a ja oddycham z ulgą. Wizja spędzenia na mosteckim dworcu najbliższej godziny niespecjalnie by mi się uśmiechała. Nawet w jego skądinąd przytulnej poczekalni, jakich na dzisiejszych dworcach mało. – W przypadku pantografów sprawa jest prostsza, bo mają po dwie lokomotywy. Kiedy jedna nawala, sytuację ratuje druga, ale z „Elefantami” to nic nigdy nie wiadomo – wyjaśnia konduktor i przygląda mi się przez chwilę. – Pani jechała „w górę” tym samym składem, prawda? Szybko się pani uwinęła – zauważa. Pod maską uśmiecham się tajemniczo. Kiedy zdradzam swój cel podróży, mój rozmówca dodaje. – No tak, widziałem panią, jak robiła pani w Mostach zdjęcia pociągu – kiwa głową. Owszem, robiłam. I byłam jeszcze w toalecie.
Pozytywnie czy pozytywnie?
W drodze powrotnej skład pasażerów różni się od tego porannego. Zamiast turystów z plecakami na kolejnych stacjach dosiadają się osoby, które jadą do miasta załatwić sprawy. Turyści będą wracali dopiero po południu. Z każdym dalszym przystankiem mój wagon coraz bardziej się zapełnia. Rodzinka z dzieckiem, młoda kobieta, para po pięćdziesiątce. – Szczęście, że zrobili nam ten przystanek w centrum. Z Tarasu wystarczy zbiec i jesteś w pociągu. A tak, żeby dojechać do dworca, najpierw trzeba było iść na autobus – stwierdza zadowolona kobieta. Para siedzi koło przeciwległego okna. Do moich uszu dociera każde ich słowo. Chociaż staram się nie słuchać, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia z pozytywnymi ludźmi. Przepraszam, miałam napisać, pozytywnie nastawionymi do życia, bo dziś „pozytywny” wcale pozytywnie się nie kojarzy. – Człowiek przyzwyczaił się już do maseczki – mówi kobieta, jakby czytała w moich myślach. – Zimą to wygodna rzecz. Chroni przed chłodem – dodaje. Racja, też się o tym przekonałam, kiedy wychodząc rano z domu, czułam w powietrzu mroźny powiew. Teraz za oknami widać już czyste, błękitne niebo. Dochodzi dziesiąta. Słońce wstało na dobre. Ja również podnoszę się z miejsca. Już minęliśmy Ropicę i zaraz będziemy w Czeskim Cieszynie. Pakuję komputer. Czas wysiąść z „pociągu byle jakiego”.