Michał Staszowski sezon narciarski 2017/2018 rozpoczął w wielkim stylu, zwyciężając zaraz w pierwszych zawodach FIS w Bośni i Hercegowinie. Pierwsze miejsce w slalomie w ostrej międzynarodowej konkurencji to dla 23-latka z klubu SKI Mosty wielki wyczyn, który uskrzydla, a zarazem zobowiązuje.
– Sam przed sobą zdaję egzamin. Nie mam wielkiego teamu, tak jak gwiazdy tego sportu. Marzę niemniej o starcie w igrzyskach olimpijskich za cztery lata. Muszę jednak poprawić swój warsztat w konkurencjach szybkościowych, slalomie gigancie i supergigancie – powiedział w rozmowie z „Głosem Ludu” utalentowany narciarz alpejski, który na okres świąteczny i noworoczny wrócił w rodzinne Beskidy, gdzie paradoksalnie śniegu do treningów jest na chwilę obecną jak na lekarstwo.
Początek sezonu był dla ciebie niczym filmowe „wejście smoka” Bruce´a Lee. Od razu pierwszy ostry start w sezonie zamieniłeś na zwycięstwo w slalomie FIS w Bośni i Hercegowinie...
Rzeczywiście, w Bośni i Hercegowinie wszystko wypaliło za pierwszym razem. Slalom to moja koronna konkurencja, w związku z czym liczyłem na dobry wynik. Wierzyłem, że letnie treningi zdają egzamin. Zwycięstwo na początek zimowego cyklu dodało mi pewności siebie, co w tym sporcie jest niezmiernie ważne. Przed zawodami nie miewiam wielkiej tremy, ale stres dochodzi podczas ostrej rywalizacji, kiedy trzeba dołożyć wszelkich starań, by nie zepsuć swojej jazdy. Każdy narciarz chyba potwierdzi, że największa nerwówka panuje po dobrze zaliczonej pierwszej serii, kiedy realna staje się szansa na zajęcie medalowej pozycji. Tak było również podczas mojej udanej inauguracji sezonu na zawodach w Bośni i Hercegowinie. Wiedziałem, że w drugiej serii nie mogę pojechać zachowawczo, ale muszę dać z siebie wszystko, by potwierdzić dobry czas z pierwszego przejazdu. Sęk w tym, że nie mogłem też potraktować tej drugiej serii zbyt kaskadersko, żeby nie popełnić niepotrzebnego błędu, który przekreśliłby moją szansę na podium. Nerwówka była ogromna, ale najważniejsze, że się udało.
Jakie są twoje kolejne cele, tym razem już w zbliżającym się 2018 roku?
Zdecydowanie muszę poprawić swój warsztat w konkurencjach szybkościowych, w moim przypadku w slalomie gigancie i supergigancie. Właśnie moja słabsza dyspozycja w gigancie przekreśliła szansę na udział w lutowych igrzyskach olimpijskich w południowokoreańskim Pjongczangu. W czeskim rankingu slalomu należy mi się czwarta lokata, ale w gigancie jest o wiele gorzej. Na igrzyska mogą pojechać tylko zawodnicy kompleksowi, którzy potrafią równo pojechać zarówno w dyscyplinach technicznych, jak też szybkościowych. Ja od dzieciństwa nastawiałem się na slalom, który jest konkurencją techniczną. Podobała mi się elegancja, z jaką w slalomie można pokonać przeszkody na trasie. Już w zeszłym sezonie uświadomiłem sobie jednak, że bez dobrego opanowania giganta będę dreptał w miejscu. Przed startem obecnego sezonu postanowiłem dołączyć do swojego cyklu treningowego również supergiganta. W sukurs przyszły mi zmiany, na jakie zdecydowali się włodarze FIS w tym sezonie. W nowym sezonie narty do giganta zmieniły nieco profil, są krótsze i mają inny promień, zbliżony do nart slalomowych. Te zmiany bardzo mi odpowiadają.
Teraz tylko trzeba uzbroić się w cierpliwość...
Dokładnie. Trenować na maksa i wierzyć, że w gigancie pojawi się progresja. To warunek, żeby móc w ogóle pomarzyć o igrzyskach w Tokio w roku 2020. Taką namiastką igrzysk może być przyszłoroczna Uniwersjada, na której chciałbym wystartować. Oczywiście pod warunkiem, że wywalczę nominację. Moje treningi na siłowni przestawiłem na bardziej wydolnościowe. W zasadzie nie różnią się zbytnio od treningów hokeistów, bo też w głównej mierze nastawione są na mięśnie nóg. W gigancie i supergigancie mocne nogi są podstawą sukcesu.
Cały wywiad w sobotnim, papierowym wydaniu gazety.