Prof. Jiří Drahoš od urodzenia związany jest z Jabłonkowem. Tu, przed trzema tygodniami, jako kandydat niezależny ogłosił również swoją prezydencką kandydaturę. W wywiadzie, który udzielił „Głosowi Ludu”, przyznaje m.in., że chociaż w stolicy spędził pół wieku, nie czuje się prażaninem, oraz że nawet jako naukowiec bez partyjnych doświadczeń umie poruszać się w świecie polityki.
Kiedy powiemy Jabłonków, co przyjdzie panu na myśl?
W Jabłonkowie żyłem do swoich 18 lat, więc, naturalnie, dzieciństwo i młodość. Twarda ziemia, Beskidy, mężczyźni zatrudnieni w hucie lub na kopalni, a po pracy zajmujący się pracą na roli i gospodarstwem. Na pewno też kawałek nieistniejącego już dziś starego Jabłonkowa koło ulic Polskiej i Młyńskiej, gdzie stoją dziś bloki mieszkalne, a być może wystarczyłoby tak niewiele, żeby je wyremontować. Na dźwięk tego słowa staje mi przed oczyma również nasz dom rodzinny, który wznosiliśmy własnymi rękami i na którego budowie nieźle się naharowałem. No i oczywiście brat ze swoją rodziną, wujek, ciocia i kuzynki, a także paczka kolegów z ulicy Szkolnej, której byłem dowódcą. Tych skojarzeń i wspomnień jest cała masa i nie sposób ich wszystkich przywołać.
Pana matka uczęszczała do polskiej szkoły. Czy pan też mówi po polsku?
Zawsze, kiedy byłem w Polsce, próbowałem mówić po polsku. Nigdy nie uczyłem się tego języka, więc brakuje mi słów. Każdy pobyt w Polsce, czy to już służbowy czy prywatny, wykorzystywałem do przećwiczenia tego języka, który, jakby na to nie patrzeć, ma bardzo blisko do gwary, którą słyszałem na co dzień w latach mojej młodości. W Jabłonkowie wyrastałem w środowisku dwujęzycznym i po dziś dzień w rozmowach z krewnymi i znajomymi posługuję się gwarą. Wiem, że „po naszymu” to nie to samo co po polsku, niemniej jednak gdyby odrzucić te wszystkie stosowane w gwarze niemieckie nazwy urządzeń, to z językiem literackim wciąż ma bardzo wiele wspólnego.
Co skłoniło pana do tego, żeby ubiegać się fotel prezydenta?
Takie decyzje nie rodzą się znienacka, na zasadzie, że budzę się rankiem, patrzę w okno i stwierdzam, że fajnie byłoby zostać kandydatem na prezydenta. Ta propozycja wyszła od ludzi zaangażowanych w polityce, którzy wiedzieli, że w bieżącym roku kończy się moja kadencja przewodniczącego Akademii Nauk. Muszę przyznać, że przez dłuższy czas nie traktowałem jej zbyt poważnie. Miałem nadzieję, że na scenie politycznej naszego kraju pojawi się sensowny kandydat, w moim przekonaniu – najlepiej kobieta, i kwestia mojej kandydatury stanie się nieaktualna. Tak się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie okazało się, że partie polityczne nie są w stanie wysunąć sensownego kandydata, w związku z czym wzmogły się naciski na moją osobę. Wtedy zacząłem serio zastanawiać się nad złożoną mi propozycją. Kilkakrotnie omawiałem tę sprawę w gronie najbliższej rodziny i w końcu postanowiłem zrobić ten krok. To nie była jednak nagła decyzja, ale proces trwający przez prawie pół roku.