Wszyscy to znamy. Dasz palec, wezmą ci całą rękę. Lub to, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak okazuje się ostatnio, również apetyt na… śmierć w odpowiednim czasie.
To na szczęście jeszcze nie przykład z naszego podwórka, choć, jak pisze Ernest Hemingway, „żaden człowiek nie jest samoistną wyspą: każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu. (…) Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie”. To przykład wzięty z niedalekiej Holandii, gdzie kilku posłów niedawno wyszło z propozycją legislacyjną umożliwiającą lekarzom odmówienia pacjentom powyżej 70. roku życia opieki lekarskiej w przypadku, gdy ich jakość życia nie będzie dostatecznie zagwarantowana. Cokolwiek miałoby to znaczyć, jasno pokazuje to problem, że zalegalizowana w 2002 roku w Holandii eutanazja stała się rozwiązaniem, na które może liczyć zarówno pacjent, jak i służba zdrowia. Wystarczy prześledzić rozwój i rozmiary tego zjawiska, żeby przekonać się, że to, co na początku miało być wyjątkowym wyjściem w sytuacji bez wyjścia powoli staje się akceptowanym zejściem z tego świata – kiedy ból jest nie do uśmierzenia (choć zdaniem lekarzy, taki ból dziś już nie istnieje), kiedy człowiek zmęczony jest życiem i wie(?), że już nic go w życiu dobrego nie czeka, lub kiedy dziecko jest nieuleczalnie chore.
Eutanazja jako metoda ulżenia pacjentowi w cierpieniach fizycznych i psychicznych ma zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. Czasem nazywana jest też miłosierną śmiercią. Ja uważam jednak, że tak jak nie ma miłosiernego kłamstwa, nie ma też miłosiernej śmierci. Są natomiast miłosierni ludzie, których rozpoznamy po tym, że nie proponują choremu śmiertelnego zastrzyku, ale pomagają niemiłosiernej prawdzie spojrzeć w oczy i przeżyć godnie czas dzielący go od śmierci.