Po sześciu latach od pustoszącego pożaru jadalnia „Libušín” na Pustewnach powstała wreszcie z popiołów. Turystom pokazała się w nieznanej dotąd krasie. Restauratorzy przywrócili jej wygląd, jaki miała w czasie, kiedy to w latach 1897-1899 słowacki architekt, Dušan Jurkovič, osobiście doglądał postępu prac.
Jest piątek 7 sierpnia. Tydzień temu dyrektor Wałaskiego Muzeum w Rożnowie pod Radhoszczem, Jindřich Ondruš, oraz minister kultury RC, Lubomír Zaorálek, otwierali z wielką pompą wyremontowaną restaurację, która doszczętnie spłonęła na początku marca 2014 roku. Odtąd jej drzwi się nie zamykają. Okazuje się, że pomysł, by na cały sierpień udostępnić ją turystom do zwiedzania jako obiekt historyczny i zarazem dzieło sztuki, to strzał w dziesiątkę. Chociaż pierwsze wejście ma nastąpić dopiero o godz. 10.00, ludzie ustawiają się przed obiektem zaraz po dziewiątej. – Nawet kiedy padał deszcz, chętnych było dużo. Ludzie chcą to zobaczyć – przewodniczka Pavla potwierdza moje przypuszczenia.
Ponieważ przed wejściem (uwaga dla tych, którzy chcą się wybrać: wchodzi się z boku, od drogi prowadzącej koło górnej stacji kolejki linowej), zebrał się już pokaźny tłum, przewodniczka zaprasza pierwszą grupę już 20 minut wcześniej. Tyle akurat trwa czas zwiedzania.
Pierwszy przystanek jest w o kilka lat starszym budynku „Pustevňa”. O jego wieku świadczy pochodząca z 1891 roku belka na suficie. Turyści robią pierwsze zdjęcia, a pani Pavla opowiada, jak to towarzystwo turystyczne „Horská jednota Radhošť” w obawie przed germanizacją Beskidów postanowiło wybudować czeskie schroniska na Pustewnach. Wtedy powstała stojąca tuż obok „Šumná” oraz „Pustevňa”, do której w kilka lat później dobudowano jeszcze jadalnię. Nazwano ją patriotycznie – „Libušín”. – Schroniska nie były w stanie pomieścić wszystkich turystów, dlatego towarzystwo zwróciło się do Wsecińskiej Kancelarii Budowlanej o zaprojektowanie kolejnych obiektów. Wtedy to Dušan Jurkovič zabrał się do dzieła i w stylu secesyjnej architektury ludowej zaprojektował schronisko „Maměnka” oraz jadalnię „Libušín” – wyjaśnia przewodniczka.
Wybuch drugiej wojny światowej zahamował rozwój ruchu turystycznego na Pustewnach. Czeskie schroniska stały się kwaterami członków Hitlerjugend i innych organizacji nazistowskich, które zostawiły je w żałosnym stanie. – W 1947 roku pan Jurkovič przyjechał tutaj osobiście, by nie dopuścić do ich wyburzenia.„Libušín” był bowiem jego oczkiem w głowie. Sam doglądał budowy i podobno bez jego zezwolenia nie można było wykonać jedynego cięcia siekierą. Niedługo potem obiekty na Pustewnach zostały upaństwowione – zaznacza pracownica Wałaskiego Muzeum, które obecnie nimi zarządza. Osoby, które były na Pustewnach przed pożarem, zapamiętały „Libušín” i sąsiadującą z nią „Maměnkę” w postaci po remoncie przeprowadzonym w latach 60. ub. wieku. Dlatego pani Pavla podkreśla, że ich obecny wygląd to nie wybryk współczesnych restauratorów, ale powrót do oryginału sprzed stu lat.
No i wchodzimy do jadalni. Jak na komendę wszyscy obecni podnoszą w górę telefony i pstrykają zdjęcia. Wszystko tu warte jest uwiecznienia – misterne ozdoby na żyrandolu, gołąbki na suficie z rozpostartymi skrzydłami jakby do lotu, piec kaflowy, który odbudowano na podstawie jednego odłamka i czterech zdjęć, a także freski przedstawiające starego Słowianina, boga Radegasta, św. Wacława, bacy i czterech zbójników – śląskiego Ondraszka i Juraszka, słowackiego Janosika i ich przeciwnika Portasza Stawinogę, namalowanych według projektu słynnego Mikolaša Aleša. Wdychając ostry zapach świeżej farby, aż nie chce się wierzyć, że jeszcze kilka lat temu wszystko to, czego nie zdołały zniszczyć płomienie, pokrywała czarna sadza. – Tylko wyrzeźbienie tego kredensu trwało restauratorom tysiąc godzin, nie wliczając w to malowania – podkreśla przewodniczka.
Zanim wejdzie do jadalni kolejna grupa, zwiedzający mają czas, by zrobić jeszcze ostatnie zdjęcia i nacieszyć się odnowionymi wnętrzami „Libušína”. Jaromír Jindrák próbuje nawet usiąść na jednym z krzeseł. Czemu nie? W końcu to restauracja, a nie muzeum. Mówi, że wygodne i lżejsze od tych, które wcześniej tu stały. Na Pustewny przychodził już jako dziecko. Teraz wybrał się tutaj z synem i wnuczką. – Byłem ciekawy, jak to będzie wyglądało, skoro remont przeprowadzano według pierwotnego wzoru. Znajomi byli już tutaj, postanowiłem więc nie zwlekać. W moim wieku, dziś jestem, a jutro już mnie nie ma – śmieje się witalny siedemdziesięciolatek. – Wszystko jest tutaj takie piękne. To przecież tradycja – przekonuje.