Mosteckie szańce znam od dawna. Teraz, po przebudowie, o wiele bardziej przypominają umocnienia obronne, jakimi były przez ponad dwieście lat. Chętnie skorzystałam ze spaceru z przewodnikiem, który ciekawie opowiadał o historii tego miejsca.
Przyznam, że choć lubię zgłębiać historię, to moje zainteresowania skupiają się na najnowszych dziejach, przede wszystkim na XX wieku. Kiedyś w szkole uczyłam się, oczywiście, o bitwie pod Mohaczem, lecz mgliście tylko zapamiętałam, że chodziło o starcie Turków z Węgrami. Nie widziałam żadnego kontekstu łączącego zwycięską dla Turków batalię z Mostami czy ogólnie ze Śląskiem Cieszyńskim. A przecież właśnie zagrożenie ze strony Imperium Osmańskiego było impulsem do budowy obwarowań chroniących Przełęcz Jabłonkowską i granicę śląsko-węgierską.
Zwiedzając Szańce, przypominamy sobie o tym, ale też o wojnie trzydziestoletniej oraz pierwszej wojnie śląskiej toczonej między Austrią a Prusami. I nagle dawna europejska historia staje się historią „tutejszą”, namacalną i przez to ciekawszą. Wyznaję pogląd (za który nauczyciele mnie pewnie skrytykują i napiszą, że się na tym nie znam i że tak się nie da), że idealnie byłoby uczyć dzieci historii, zabierając je w różne miejsca w regionie, które mają jakiś związek z tymi wydarzeniami i przybliżać im fakty metodą „od szczegółu do ogółu”, a nie odwrotnie.
Zaryzykuję twierdzenie, że można poświęcić dzień, aby zabrać młodzież na szańce i na ich przykładzie opowiedzieć im o konfliktach wojennych w XVI-XVIII wieku, nawet jeśli później nie będzie czasu na wkuwanie wielu innych dat i faktów z tego okresu. Podobnie można postępować w wielu innych przypadkach – na przykład wizyta w Muzeum Tragedii Żywocickiej może być okazją do przybliżenia represji, jakie stosowali hitlerowcy podczas II wojny światowej wobec ludności Śląska Cieszyńskiego.
Wiem, że nie zawsze można korzystać z takiej metody, w końcu zdecydowanie nie wszystkie wydarzenia historyczne, o których uczymy się w szkole, miały przełożenie na nasz region. Ale w przypadku tych, które miały, jestem za takim podejściem. Piszę te słowa nie jako wymądrzająca się dziennikarka czy też autorka powieści opartych na faktach historycznych, ale jako osoba, która także kiedyś chodziła do szkoły oraz jako matka dzieci, które uczęszczały do niej niedawno.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że moje racje przebije argument, iż w przypadku częstych wyjazdów w teren nauczyciele nie zdążyliby zrealizować wymogów ramowego programu nauczania