czwartek, 17 kwietnia 2025
Imieniny: PL: Anicety, Klary, Rudolfina| CZ: Rudolf
Glos Live
/
Nahoru

Karaibska opowieść wigilijna | 26.12.2022

Asfalt na ulicy prawie jak u nas. Struktura ziarna nieco grubsza. Gdzieniegdzie pęknięcia na grubość palca. Białe linie lekko wytarte, przerwane naturalnie w kilku miejscach. Krawężniki odważnie oddzielają jezdnię od ścieżki dla pieszych, chociaż nie każdy korzysta z chodnika.

Ten tekst przeczytasz za 10 min. 30 s
Rys. Norbert Dąbkowski

Poza sezonem miasteczko Sainte-Anne zamienia się w ciche i bardzo spokojne miejsce. Dzieci wesoło bawią się pod domem. Siadają na kamiennych schodkach, ganiają się w labiryncie miejskich zaułków, ocierają łokcie o zmurszałe tynki. Temperatura nawet w Boże Narodzenie osiąga przyjemne trzydzieści stopni. Nikt nie wychodzi z gołą głową, chyba że akurat zapragnie kąpieli w chłodnym o tej porze Morzu Karaibskim.

Warto marzyć

Łukasz mieszka na Martynice od dwóch lat. Od dziecka chorował. Szczególnie źle wspomina okres od grudnia do marca. Duszący kaszel i kłopoty z oddychaniem przychodziły wraz z pierwszymi przymrozkami. Wtedy w mieście robiło się ciemno i gęsto od smogu. Ludzie ogrzewali domy czym popadnie. Paradoksalnie święta były czasem względnego spokoju, bo nie trzeba było nigdzie wychodzić. Gdy miał piętnaście lat rodzice kupili nowoczesny filtr powietrza dla alergików. W domu robiło się całkiem przyjemnie, co miało ogromny wpływ na poprawę zdrowia Łukasza. Po maturze wyjechał do Warszawy, gdzie rozpoczął studia na Wydziale Turystyki i Rekreacji. Łukasz od zawsze marzył o podróżach. Problemy ze zdrowiem skutecznie blokowały realizację marzeń. Nie miał złudzeń. Zdawał sobie sprawę z faktu, że czas jego podróżowania może nie nastąpić nigdy, lecz Łukasz wiedział, że kiedyś uda się pokonać wszelkie niedogodności. Gdy tylko pojawiła się możliwość wyjazdu, nie czekał ani chwili. Rodzina rozdarta na pół. Z jednej strony cieszyli się razem z nim, że chce wyruszyć w wymarzoną podróż, ale ze względu na kiepski stan zdrowia bali się, że z dala od swojego lekarza i kliniki może być jeszcze gorzej. Łukasz jednak był pewien, że karaibski klimat powinien pozytywnie wpłynąć na jego schorowane płuca. Wyjeżdża przecież w miejsce, gdzie powietrze nie wymaga dodatkowej poprawy. Miejsce, gdzie nie ma smogu, a słoneczna pogoda pozwala na swobodne wychodzenie z domu i długie spacery.

Codzienność

Do wigilii Bożego Narodzenia pozostał tydzień. Dla Łukasza to zwyczajny dzień pracy. Turystów jak na lekarstwo, ale swoje trzeba zrobić. Kilka miesięcy po przylocie na Martynikę Łukasz otworzył małe biuro mieszczące się na Rue du Calvaire. To całkiem spokojna dzielnica. Na końcu ulicy na lewo od zabudowań, można wejść prosto na ścieżkę, która prowadzi do sanktuarium Notre-Dame de la Salette. To leśna i kręta ścieżka. Łukasz lubi to miejsce. Szczególnie przed świętami, gdy turyści nie odwiedzają wyspy tak tłumnie, można tutaj odpocząć. Generalnie wszędzie w mieście jest spokojnie o tej porze. Kamienice co prawda nie są pierwszej młodości, a niektóre baraki przypominają raczej magazyny niż obiekty do zamieszkania, ale to miejsce ma swój urok. W przejściu między sklepem Ipanema, a salonem odzieżowym Le Gall stoi drewniany zydel. Nikt go nie rusza. Pomimo iż stoi na samym środku przejścia, nikomu nie przeszkadza. Łukasz przechodzi tędy dość często, ale nigdy nie widział, żeby ktoś na nim siedział. Według miejscowej legendy zydel wystrugał z drewna młodzieniec dla swojej ukochanej, która jednak odrzuciła jego oświadczyny. Młodzieniec postanowił więc usiąść pod oknami ukochanej i poczekać, aż zmieni zdanie. Mieszkańcy twierdzą, że młodzieniec nie doczekał względów swej wybranki, gdyż ta wyjechała na ląd i nigdy nie wróciła. Podobnych historii jest tutaj więcej i krążą w opowieściach rdzennych mieszkańców, chociaż coraz więcej jest napływowych, takich jak Łukasz; ludzi, którzy z jakiegoś powodu wybrali właśnie to miejsce do życia. To tutaj nowoczesność miesza się z dawną kulturą, szarość łączy się z kolorem starych kamienic, a oliwkowe drzwi z klamką poniżej zamka na klucz zawsze są otwarte. W mieście nie ma nachalnych reklam i neonów ze świątecznymi prezentami. Nie ma migających choinek ani światełek. Nie ma też tłumów w sklepach i centrach handlowych. Pierwsze święta Łukasz spędził w swoim biurze. Gdyby rodzice nie wysyłali kolejnych wiadomości przez wszelkie dostępne komunikatory, Łukasz spędziłby Boże Narodzenie zupełnie sam w nieświadomości powagi chwili. Święta jak codzienność utonęłyby jak biały piasek w głębinach karaibskich fal.

Weekend

W tym roku Łukasz postanowił spędzić święta nieco inaczej. Ma kilku znajomych, ale to raczej osoby spoza jego kręgu kulturowego. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by samemu nie stworzyć przynajmniej namiastki polskich świąt. Cokolwiek co przypomina i smakuje jak Boże Narodzenie, nada się do zorganizowania własnych świąt, które Łukasz zawsze lubił. Tutaj są one niepotrzebne. Może i piasek jest biały jak śnieg, ale rozgrzany parzy w stopy. Pod wieczór robi się chłodniej. Pod wieczór głośna muzyka pobudza do życia. Ludzie wychodzą na plażę, bawią się, tańczą, nie śpią. W okolicach Boxing Clubu zrobiło się tłoczno. To pewnie ze względu na duży parking. Można tu zostawić samochód i w minutę dojść do pobliskiej plaży. Był piątek, więc Łukasz mógł pozwolić sobie na chwilę relaksu. Choć na moment zapomnieć o pracy.

Rozmowa

W pobliskim barze Łukasz zamówił drinka i usiadł na gorącym jeszcze piasku. Na wprost, gdzieś tam za horyzontem jest Nikaragua.

– Gdyby popłynąć nieco w lewo, pewnie dotarłbym do Wenezueli – pomyślał, lecz natychmiast zatrzymał galopującą wyobraźnię.

– Zaczynać wszystko od nowa? Nie, zdecydowanie nie. Tutaj jest mi dobrze.

Popijając drinka wpatrywał się w morze. Myślał po europejsku, bo myśli rodem z Hollywood… o piratach. Śmiał się z własnych żartów i zastanawiał, czy aby alkohol nie jest zbyt mocny w tym drinku. Obraz palmy zacierał się coraz bardziej, a na jej miejscu Łukasz widział choinkę. Drink ze świeżym plastrem pomarańczy smakował jak kompot z suszu.

–  Zwariowałem – szepnął Łukasz i wbił szklankę w piasek. Nie musiał robić zbyt głębokiego dołka, bo piasek na Karaibach jest drobnym i miękki jak świeży śnieżny puch.

– Zwariowałem – powtórzył, a nucąc „Jezus Malusieńki” przymykał oczy i co rusz wycierał łzy spływające po policzkach.

Słońce połączyło się z błękitem morza. Horyzont płonął, a świat calusieńki od krańca do krańca stał się jednością.

– Czy koniec świata istnieje? – Łukasz zadaje pytanie. Chcąc odpowiedzieć samemu sobie…

–  Tak! – rozlega się głos w ciszy, tuż obok.

Łukasz w pośpiechu usuwa resztki płaczu z twarzy. Odwraca się powoli.

–  Jestem Basia! Czy to miejsce jest wolne? Mogę pośpiewać z Tobą? – zapytała nieznajoma.

Przedstawiła się, więc określenie nieznajoma straciło sens. Łukasz przytaknął zgadzając się na obecność Basi na plaży. Nieco zdziwiony spojrzał ponownie w kierunku Nikaragui, jakby obojętność była jego dominującą cechą charakteru.

– Długo jesteś w Saint-Anne ? – zapytała Basia.

– Dwa lata – odpowiedział Łukasz w pośpiechu.

– Przepraszam, czy my się znamy? – ostentacyjnie szepnął Łukasz pod nosem.

– Nie.

– Aha, OK – spoglądając przed siebie nadal udawał, że nie jest zainteresowany rozmową. W głębi serca cieszył się jak dziecko. Tętno przyspieszyło jak galopujące stado dzikich koni. Po chwili odparł…

– Jestem Łukasz.

–  Miło mi – Basia wyciągnęła rękę na zgodę.

–  Słyszałam polską kolędę. Dlatego usiadłam. Lubię śpiewać, lecz nie mam tutaj nikogo z kim mogłabym porozmawiać o świętach, a tym bardziej pośpiewać kolędy.

– Jesteś sama? – zapytał Łukasz

– Tak, przyjechałam dwa miesiące temu.

– Na długo?

– Na stałe – szepnęła łamiącym się głosem Basia. Marzyłam o tym miejscu od lat. Rodzice zmarli kilka lat temu. Nie mam rodzeństwa. Nic mnie nie trzyma w kraju. Tutaj zamierzam zbudować nowy dom. Swoją prywatną przystań.

– No i jak ci idzie? – zapytał Łukasz, zainteresowany losem nowo poznanej Basi.

– Tęsknię. Nie wiedziałam, że będzie tak trudno, lecz nie mam do kogo wrócić. Raczej zostanę.

Morze wchłonęło słońce w całości. Sprawiało wrażenie przestrzeni, która nigdy nie ma dość. Gdyby świat nie był podzielony na dzień i noc, ta czarna otchłań pewnie pożarłaby cały kosmos. Przynajmniej takie wrażenia ma Łukasz. Nic w tym miejscu nie przypomina świąt. Tylko ta kolęda i radość Basi, że może porozmawiać i cichutko śpiewać.

– Łukasz! Zobacz co znalazłam! – krzyknęła nagle Basia. Wyciągając dłoń z piasku trzymała w niej całkiem sporą, podłużną muszlę.

– Pomyślałam, że to mógłby być piękny żłobek dla malusieńkiego, jak uważasz?

– No co ty… chcesz zrobić jasełka? Tutaj na Martynice? – zdziwił się Łukasz. W pierwszym momencie pomyślał, że to bzdura, ale po chwili uznał, że to wcale nie jest głupi pomysł.

– Ej, Basiu, a z łupinek po pistacjach możemy zrobić uśmiechnięte buzie owieczek! Wyjął z kieszeni woreczek wypełniony po brzegi samymi łupinami. Lubi tak, po swojsku łuskać orzechy i zajadać w wolnej chwili.

–  O tak! – ucieszyła się Basia. Na jej twarzy uśmiech zrobił się jeszcze bardziej radosny.

–  Zaraz wracam – zerwała się i pobiegła na skraj plaży. Wróciwszy trzymała w dłoniach suche liście bananowca.

–  O, zobacz, to będzie zamiast sianka! – wyraźnie podekscytowana Basia rozglądała się w poszukiwaniu kolejnych elementów do stworzenia wspólnej karaibskiej szopki.

Ciepło ludzkich rąk

Za tydzień Boże Narodzenie. Ludzie w pośpiechu robią kolejne zakupy. Wyciągają białe obrusy. Dokładają talerze na stół. W zgiełku ulicznych kłótni przedzierają się przez tłumy przechodniów w poszukiwaniu odpowiedniej świeczki na wigilijny stół. Na Martynice zabrakło choinki, opłatka, dwunastu potraw. Za to było spojrzenie dwojga ludzi, którzy poprzez przypadkowe spotkanie odnaleźli sens świąt. Odnaleźli uśmiech i radość z bycia razem. Oni stali się sensem Bożego Narodzenia. Bez pośpiechu, bez pogoni za plastikowymi prezentami spoglądali na żłobek, którego wielkość okryli własnymi dłońmi i nadzieją na wspólną przyszłość.

   



Może Cię zainteresować.