piątek, 27 czerwca 2025
Imieniny: PL: Cypriana, Emanueli, Władysława| CZ: Ladislav
Glos Live
/
Nahoru

Pre-teksty i Kon-teksty Łęckiego: Fakty i »masakry« | 24.06.2025

Słyszeliście Państwo o „masakrze bostońskiej”? No dobra, może, podobnie jak ja, nie słyszeliście. Zacznijmy jednak od początku. Trafiłem jakiś czas temu na stary kryminał autorstwa Josephine Tey „Córka czasu”. Doktor Monice Gnieciak bardzo jestem wdzięczny za polecenie książki, na którą raczej nie zwróciłbym uwagi. Nie to, że nie czytam kryminałów. 

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Umberto Eco w domowej bibliotece, która liczyła 50 tysięcy książek. O kryminałach powiedział kiedyś, że są stałą pokusą. Fot. Facebook

To nie tak, że nie czytam kryminałów. Ależ tak, oczywiście, że czytuję powieści kryminalne. Lubię powracać do klasyki – to jest Agathy Christie, Raymonda Chandlera czy Georgesa Simenona, nie stronię też od nowszej produkcji powieści detektywistycznej. Toteż czytając dawno temu – wspominałem już chyba o tym czytelnikom i czytelniczkom „Głosu” – biografię Umberto Eco, tylko uśmiechnąłem się pod nosem, gdy znalazłem tam takie zdanie, że „gdybyśmy przekopali się przez bibliotekę jakiegoś słynnego człowieka kultury, znaleźlibyśmy tam niemało powieści kryminalnych. Powieść kryminalna nie jest wyłącznie grzechem młodości, jest stałą pokusą”. Lubię ten cytat, rozgrzesza wiele godzin, które poświęciłem na lekturę powieści kryminalnych. Ale na książki Josephine Tey jakoś wcześniej nie trafiłem. 

I
„Córka Czasu” to jednak bardzo nietypowa powieść detektywistyczna. Wystarczy wspomnieć, że przykuty do szpitalnego łóżka bohater rozwiązuje zagadkę historyczną, a tytułowa „Córka czasu” to nawiązanie do starego przysłowia, które jest mottem powieści Tey. Brzmi ono „Prawda jest córką czasu”. W wersji elektronicznej (bo nie tylko filmowej) klasykiem byłby tu oczywiście Stanisław Bareja – ze swoim „Na każdą rzecz patrzeć można z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu, która mówi...”.

II
Nie zamierzam, rzecz jasna, zdradzać szczegółów, ani nawet – tym bardziej – ogólnego zarysu intrygi, którą rządzi się powieść Josephine Tey. Chciałbym zająć państwa uwagę jednym ledwie wątkiem tam obecnym, który można wyabstrahować bez szkody dla ewentualnej lektury książki, do której szczerze zachęcam. Otóż w trakcie szpitalnego śledztwa Alana Granta, które dotyczyło odległych czasów wojen Lancasterów z Yorkami i postaci króla Ryszarda III, pojawia się w powieści Tey pewien problem ogólniejszy. Idzie o taki typ wydarzeń historycznych, które przez lata, ba, całe wieki, urosły do rangi symbolu. Czyli? Oto pomagier Granta, młody historyk, przywołał tzw. „masakrę bostońską” – kojarzoną z podręczników historii jako krwawa jatka. W rzeczywistości „sprowadzała się do tego, że tłum obrzucił kamieniami angielskich wartowników. Ofiary były cztery. A ja, proszę pana, byłem wychowany na »masakrze bostońskiej«. Pierś wzbierała mi z oburzenia na sam dźwięk tego słowa. Krew burzyła mi się w żyłach na myśl o bezbronnej ludności koszonej ogniem brytyjskich żołdaków. Nie ma pan pojęcia, jaki to był dla mnie szok, gdy dowiedziałem się, że całą sprawę można by nazwać bójką uliczną, która dzisiaj nie zajęłaby w prasie więcej miejsca niż wzmianka w prowincjonalnej gazecie o drobnym starciu policji ze strajkującymi”. Oczywiście „Masarka bostońska” nie jest jedynym tego rodzaju przypadkiem – i tak detektyw Grant dowiaduje się od swojego młodego pomocnika, że pewna walijska miejscowość Tonypandy jeszcze po wielu dziesiątkach lat żyje poczuciem tragedii roku 1910, kiedy to rząd kazał strzelać wojsku do strajkujących górników. Tyle że: „Fakty wyglądały następująco: cześć mieszkańców miasteczka w dolinie Rhondda rozwydrzyła się tak, że była zupełnie nie do poskromienia. Rozbijali sklepy, nawet nie dla rabunku, ale z samej chęci niszczenia”. Ówczesny minister spraw wewnętrznych, a był nim nie kto inny jak nieustraszony Winston Churchill, wzdragał się jednak wysłać do Tonypandy wojsko, bał się rozlewu krwi. Zamiast wojska wysłał nieuzbrojonych policjantów - „Jedyna krew jaka się wtedy polała, to z kilku rozbitych nosów”. Jednak: „Przy okazji minister spraw wewnętrznych został ostro skrytykowany w Izbie Gmin za swoją »interwencję bez precedensu«. To właśnie było owo Tonypandy. Owo strzelanie do tłumu, którego Walia nigdy nie zapomni”. No cóż symboliczne „masakry” i starcia mają często to do siebie, że bledną w obliczu faktów. 14 lipca 1789 zburzono Bastylię, to symboliczny początek Rewolucji Francuskiej. Bastylia uchodziła za symbol królewskiego despotyzmu. Ale w twierdzy znaleziono tylko siedmiu więźniów, dobrze odżywionych i zajmujących obszerne pomieszczenia - w tym czterech oszustów, jednego zboczeńca w stylu markiza de Sade’a i dwóch szaleńców, którzy zresztą niedługo potem zostali zamknięci w szpitalu dla umysłowo chorych. Wystrzał z Aurory, który miał być początkiem Rewolucji Październikowej to też legenda, a motłoch, który wdarł się do Pałacu Zimowego był w sztok pijany. Tyle historia.

III
Ale, ale – proszę się uważniej przyjrzeć niektórym (powtarzam – niektórym) zdarzeniom naszej epoki. Epoki jak ją nazywają – post-prawdy. Niewielu ma czas, by się pewnym zjawiskom dokładniej przyglądnąć, niewielu też (mimo możliwości jakie daje Internet) ma szansę podzielić się swymi spostrzeżeniami z szerszą publicznością. Nie będę pisał o zdarzeniach, które jeszcze dzisiaj wywołują emocje. Przytoczę liczącą pod dwie dekady uwagę Stanisława Lema: „Oglądałem te straszliwe sceny (w Osetii 2004) na dwóch kanałach, niemieckim i polskim. Prezenterka telewizji niemieckiej długi czas trzymała się nuty moskiewskiej i wersji oficjalnej: ośmiu do dziesięciu zabitych, podczas kiedy prezenterka polska mówiła już, opierając się na relacji obecnego na miejscu dziennikarza, o stu kilkudziesięciu ofiarach. Dziś wiemy już, że było ich ponad trzysta, a około czterystu leży w szpitalach”. I wierz tu człowieku mass mediom.

IV
Wspominałem już w tej kolumnie głośny amerykański film „Fakty i akty” (grali m.in. Dustin Hoffman, Robert de Niro, Anne Heche). Pokazywał, jak można wygrywać wybory pomimo fatalnej kampanii. Jej autorzy grzali się po wygranej w blasku wyborczego zwycięstwa. A zadecydowała o nim świetnie skrojona za ich plecami kampania pijarowa. Aha, w filmie tym, wymyślono na potrzeby kampanii wyborczej wojnę Stanów Zjednoczonych z... Albanią. To, że wybrano akurat ten kraj na wroga podyktowany był przekonaniem (sprawdzającym się - przynajmniej w filmie), że przeciętny Amerykanin/Amerykanka nic, ale to nic, o tym dalekim kraju nie wiedzą.
Krzysztof Łęcki






Może Cię zainteresować.