Zdaniem Beaty Schönwald: Kiedy skarby są dwa | 28.02.2025
Niemal
od przedszkola znamy te przepychanki. W miejscowościach, gdzie polska szkoła
stoi w sąsiedztwie szkoły czeskiej, „rywalizacja” pomiędzy jej uczniami ciągnie
się w różnych formach przez pokolenia. Zaczepki
„Czech mo na d… plech” i „Polok mo na d… bolok” pamięta moja mama i ja je
pamiętam.
Ten tekst przeczytasz za 1 min. 45 s
Fot. Pixabay
Mój
syn wspominał z kolei niedawno, że jego koledzy z podstawówki specjalnie
chodzili po lekcjach na inny przystanek, byle nie czekać na autobus przed
czeską szkołą. Od lat mieszkańcy tego regionu wyrastają zatem niezmiennie w
przekonaniu, że to, co polskie i co czeskie, stoi do siebie w opozycji i
dlatego o jedno należy dbać i pielęgnować, a drugie, jak już nie zwalczać, to
przynajmniej nie należy wspierać.
Jest
naturalne, że to, co wynieśliśmy z domu i szkoły, oraz czym nasza „skorupka za
młodu nasiąknęła”, to bliskie zostaje naszemu sercu. Tak ma większość ludzi i dotyczy
to także języka. To, co uważa za swój skarb, chce również przekazywać. Jednak
co wtedy, kiedy te skarby są dwa?
Pochodząca
z Nowego Jiczyna Olga Karpeta (artykuł o rodzinie Karpetów pt. „Kilometry nie
grają roli” publikujemy na str. 6 piątkowego numeru, jest też dostępny TUTAJ) pokazuje swoim podejściem do dwujęzycznego
wychowania dzieci, że nie tylko można, ale nawet warto przenieść się ponad absurdalne
podziały oparte na zasadzie „moje lepsze, twoje gorsze”. Przystając na
propozycję rodziny męża, żeby zapisać dzieci do szkoły z polskim językiem
nauczania, nie stwierdziła później, że „dziewięć klas wystarczyło, a teraz
będzie już po mojemu, czyli po czesku”. Przeciwnie, ucieszyła się, że starsza
córka wybrała polskie gimnazjum, bo dzięki temu nie zapomni języka polskiego i
dalej będzie się w nim doskonalić, a o poziom jej czeskiego sama potrafi się
zatroszczyć.
Myślę,
że taka postawa może być dla wielu inspiracją, ale też pstryczkiem w nos. Zarówno
dla Czechów, jak i dla Polaków.