Są dwie
rzeczy na Zaolziu, których mogą nam pozazdrościć nie tylko całe Czechy i
Polska, ale także cała Europa i świat. Są to kołacze i miodula. Napiszę dziś o
tych pierwszych – o małych okrągłych kołaczykach z makiem, twarogiem lub
jabłkami. Kto żenił kiedyś syna lub wydawał za mąż córkę, przyzna mi rację, że
w momencie, kiedy jego domowe „wiesielowe kołocze” trafiały do osób spoza
naszego regionu, za każdym razem budziły w nich najpierw zdumienie i zachwyt, a
potem uczucie rozkoszy podniebienia.
O tym, że właśnie takie działanie mają tradycyjne kołaczyki z makiem, twarogiem i jabłkowym nadzieniem, wiedzą doskonale również organizatorzy szkolnych i pezetkaowskich festynów, wianków, dożynek i wykopek. Mało tego, mogą mieć niemal stuprocentową pewność, że jeżeli jeszcze przed imprezą zorganizują przedsprzedaż tych okrągłych smakołyków, znikną one w mig, a dla uczestników pozostaną smętne resztki kruszonki i cukru pudru. Myślę, że tę świadomość mieli również stonawscy PZKO-wcy, kiedy w ostatni weekend sierpnia postanowili na odwołane z powodu koronawirusa gminne dożynki upiec własnoręcznie cztery i pół tysiąca takich właśnie kołaczyków. Jak poinformowała później miejscowa telewizja „Polar”, cieszyły się wielkim powodzeniem i „w ciągu chwili zostały kompletnie wyprzedane”.
Prezes miejscowego koła PZKO, Wojciech Feber, ową „kołaczową inicjatywę” uzasadnił tym, że PZKO-owskie kołacze zawsze cieszyły się popularnością, a ponieważ nie było w tym roku już nawet festynu, uznano, że przynajmniej w ten sposób można by ludziom umilić obecną sytuację. Podoba mi się ten gest, bo świadczy o wielkim sercu tych, którzy poświęcili sobotę na pobyt w piekarni po to, by innym smakowało. Myślę jednak, że było w tym również coś więcej. Potrzeba, która z biegiem dziesięcioleci zakorzeniła się na dobre w naszych działaczkach i działaczach, by spędzać czas razem przy pracy, która nie jest ani płatna, ani łatwa, a często również niedoceniana.