Karol Skupień: – „Gorolski Święto” nigdy nie zaczyna się o
ustalonej porze. Wiemy, że pochód wychodzi z rynku w samo południe i potem w
miarę, jak docierają do nas dźwięki muzyki i śpiewu, informujemy o tym fakcie.
Takim przełomowym momentem jest zejście konia, na którym siedzi Adam Ryłko, po
schodkach do Lasku Miejskiego. Wtedy już słychać jego powitalne „Ho, ho, ho!” i
my również witamy jego.
Prowadzenie tak ogromnej imprezy, jak
sądzę, wymaga wielu wstępnych ustaleń. Spotykacie się na „próbach”?
K.S.: – Dzisiaj (wtorek po południu – przyp. BS) mamy drugie
takie spotkanie. Władek chodzi do pracy, ja jestem rolnikiem – skończyły się
sianokosy i zaraz rozpoczną się żniwa. Możliwości, żeby znaleźć odpowiedni
termin, jest niewiele.
W.Ł.: – Na tych spotkaniach ustalamy, kto co i kogo będzie
zapowiadać i kto po występie podziękuje wykonawcom. Wiemy więc w zarysie, jak
to wszystko będzie wyglądało. I chociaż od dyrektora programowego Lucki Tomek
mamy wstępny materiał o zespołach, to nieraz się zdarza, że pilot lub kierownik
zespołu proszą nas, żeby dodać coś, czego nie ma w oficjalnym opisie zespołu,
który mamy do dyspozycji.
K.S.: – Informacji nt. poszczególnych wykonawców staramy się
nie czytać z kartki. Nie jesteśmy jednak w stanie wszystkiego zapamiętać,
zwłaszcza obco brzmiących nazwisk założycieli, kierowników czy dyrygentów.
Czasem ułatwiamy więc sobie zadanie, zapraszając na scenę szefa ekipy i
przeprowadzamy z nim krótką rozmową. Żeby nie było zaskoczeń, ustalamy, jakie
będziemy zadawać pytania. To wszystko dzieje się ukradkiem, w bardzo szybkim
tempie i wymaga od nas dużej elastyczności.
Tak było, kiedy na „Gorolskim Święcie” miał
wystąpić Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”. Przyszły tłumy, jednak ten najbardziej
oczekiwany punkt programu został odwołany. Ponieważ spadł deszcze i przez
dziurę w dachu zmoczył parkiet, zespół ze względu na bezpieczeństwo tancerzy
odmówił wyjścia na scenę
Publiczność oczekuje ponadto, że
będziecie dowcipni.
W.Ł.: – Z dowcipami zawsze trzeba być ostrożnym, zwłaszcza
gdy chodzi o tak pokaźną i zróżnicowaną publiczność, jak ta na „Gorolu”. Tego
nauczyło nas doświadczenie. Mieliśmy np. sytuację, że powiedzieliśmy żart, z
którego śmiało się trzy tysiące osób, a trzem się nie spodobał, o czym później przeczytaliśmy
w lokalnej prasie. Nie rezygnujemy jednak z dowcipów. Mało tego, uważam, że są
sytuacje, kiedy opowiedzenie jakiegoś kawału jest wskazane. Na przykład, kiedy
zespół nie jest jeszcze przygotowany do wyjścia na scenę i powstaje luka w
programie. Wtedy warto wypełnić ją jakąś anegdotą.
K.S.: – Dowcip nie może być jednak wyrwany z kontekstu. Na ubiegłoroczne
„Gorolski Święto” przygotowaliśmy kilka kawałów. Ponieważ ta edycja była
poświęcona Jurze spod Grónia i Maciejowi, wybraliśmy coś z ich repertuaru. Zdarza
się też, że dowcip wyniknie z sytuacji w sposób niezaplanowany. Raz zupełnie
serio opowiadałem o tym, jak powstało legendarne świętogorolski „Ho, ho, ho!”. A
było tak, że Jura spod Grónia przed dworcem w Nawsiu czekał na Siwku na pociąg,
który miał przyjechać z Karwiny. W tych czasach pochód wychodził bowiem sprzed
dworca kolejowego. Kiedy zobaczył te nieprzebrane tłumy wybierające się na
„Gorola”, to zawołał z wrażenia „Ho, ho, ho!”. Opowieść zakończyłem
stwierdzeniem, że jakkolwiek powinniśmy się wystrzegać wszelkich makaronizmów,
to owe słynne „Ho, ho, ho!” to nic innego jak „know how” Jury spod Grónia. Na
to Władek, że to przecież jest po gorolsku, bo kiedy w Herczawie chcą uciszyć
psa, to też mówią do niego „nou hau”. Roześmiałem się prosto w mikrofon, bo nie
spodziewałem się takiej riposty.
Czy często zdarzają się niespodzianki?
K.S.: – Czasem miłe, a czasem niemiłe. Te niemiłe zwykle są
wynikiem kaprysów pogody. Tak było, kiedy na „Gorolskim Święcie” miał wystąpić
Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”. Przyszły tłumy, jednak ten najbardziej
oczekiwany punkt programu został odwołany. Ponieważ spadł deszcze i przez
dziurę w dachu zmoczył parkiet, zespół ze względu na bezpieczeństwo tancerzy
odmówił wyjścia na scenę. To była przykra sytuacja, o której musieliśmy
poinformować publiczność. Innym razem w obliczu nadciągającej burzy trzeba było
wyłączyć prąd, aby nie ryzykować uszkodzenia drogiego sprzętu nagłośnieniowego.
Występował akurat zespół z Hodonina. Jego śpiew słyszeli tylko ci w pierwszych
rzędach.
Są też jednak miłe niespodzianki. Jeszcze w czasach, kiedy
prowadziłem konferansjerkę z Tadkiem Filipczykiem i nieżyjącą już Gabką Pazderą,
przyjechali do nas Indianie z Brazylii. Akurat trwał ich występ, kiedy
podbiegła do mnie jedna z tancerek i porwała mnie na scenę. Na szczęście, nie
tańczyliśmy w pierwszym rzędzie. Na ile dawałem radę, robiłem to, co pozostali
mężczyźni.
Trzeba mówić tak, jakby był komplet gości. Konferansjer
tak samo powinien dawać z siebie wszystko, kiedy zwraca się do pięciu osób, jak
i do pięciu tysięcy
Czego powinien wystrzegać się
konferansjer „Gorolskigo Święta”?
W.Ł.: – Na pewno wulgaryzmów i zachwaszczonej gwary. Ponadto
spotkałem się też z poglądem osób znających się na rzeczy, że w dzisiejszych
czasach rolą konferansjera na „Gorolskim Święcie” nie jest bawienie
publiczności, ale bezkolizyjne przeprowadzenie jej przez program całej imprezy.
K.S.: – Ta bezkolizyjność jest ważna. Zarówno jeśli chodzi o
ciągłość programu, jak i współpracę między konferansjerami. Parę razy się nam
zdarzyło, że obaj zaczęliśmy mówić jednocześnie. To dość niefortunne.
W.Ł.: – Nie należy też przerywać sobie nawzajem. Nawet jeśli
mi się wydaje, że wpadł mi do głowy genialny pomysł, muszę poczekać, aż mój
partner skończy swoją myśl i dopiero potem mogę zabrać głos. W tym roku
niedzielny program będziemy prowadzić w trójkę. Nasze wystąpienia będziemy
musieli więc do tego dopasować.
Dwa lata temu deszcz padał przez całą
niedzielę, ławki przed sceną były puste. I jak tu gadać do takiej widowni?
W.Ł.: – Trzeba mówić tak, jakby był komplet gości. Konferansjer
tak samo powinien dawać z siebie wszystko, kiedy zwraca się do pięciu osób, jak
i do pięciu tysięcy. Poza tym na bieżąco informowano nas o tym, jak duża grupa
użytkowników śledzi to wydarzenie za pośrednictwem transmisji on-line. Ostatecznie
mieliśmy więc dużą publiczność. Niestety, brakowało nam z nią interakcji. To
jednak duży mankament.
K.S.: – Jedynym plusem było to, że wszystkich ludzi, którzy
usiedli wtedy w pierwszym rzędzie, mogliśmy osobiście przywitać. Było ich pięciu
bodajże.
Czy wychodząc na scenę czujecie
dreszczyk emocji, tremę?
W.Ł.: – Przez pierwsze trzy kroki chyba tak, ale potem już
wszystko kręci się samo. Znika wszelka niepewność i zastępuje ją czysta
przyjemność wynikająca z prowadzenia tak doniosłego wydarzenia. No i też
świetna zabawa.
K.S.: – Zawsze podziwiałem tych, którzy twierdzili, że nie
mają tremy. Ja jestem już starym wygą i zawsze ją odczuwam. Po pierwszych
oklaskach napięcie jednak opada i potem nie ma już czasu na tremę. Po prostu
trzeba działać.
Dorota Jansa:
W niedzielę
będę miała swoją świętogorolską premierę w roli konferansjerki. Wcześniej
występowałam na tej imprezie z zespołem „Nowina”, a potem pomagałam w „budzie”
z Piosecznej. Większość konferansjerów zbierało swoje doświadczenia, prowadząc
piątkowy lub sobotni program. Mnie rzucono od razu na głęboką wodę. Dlatego
podchodzę do tego zadania z wielką pokorą. Jako nauczycielka jabłonkowskiej
podstawówki przygotowuję co prawda dzieci na konkursy gawędziarskie, ale teraz
to ja stanę przed publicznością. Staram się dobrze przygotować do tej roli.
Czytam teksty Piegzy, kiedy mówię gwarą, staram się dobierać odpowiednie słowa,
w głowie układam sobie poszczególne zdania. Nie próbuję się jednak stylizować
do niczyjej roli, wiem z doświadczenia, że najlepiej, kiedy pozostanę sobą. Tym
bardziej że zadaniem konferansjera nie jest prezentowanie własnej osoby, ale wskazywanie
na tych, którzy występują na scenie i których publiczność przyszła podziwiać i
oklaskiwać. Tę nową dla mnie rolę traktuję więc jako szansę. Wierzę, że mając
przy sobie dwóch matadorów, jak Karol Skupień i Władek Łysek, nie przyniosę
wstydu tej imprezie.