niedziela, 15 czerwca 2025
Imieniny: PL: Jolanty, Lotara, Wita| CZ: Vít
Glos Live
/
Nahoru

Prof. Krzysztof Łęcki, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, komentuje wybory prezydenckie: Zamknięci w bańkach | 20.05.2025

Nie mam wątpliwości, że wszystkie maczugi pójdą w ruch. I to też takie maczugi, w przypadku których z góry będzie wiadomo, że zadają ciosy tylko pod publikę, żeby podsycić już i tak gorącą atmosferę – mówi w rozmowie z „Głosem” prof. Krzysztof Łęcki, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, przed drugą turą wyborów prezydenckich w Polsce. Choć jednocześnie ma ogromną nadzieję, że nastąpi odejście od prymitywnej propagandy.

Ten tekst przeczytasz za 10 min. 45 s
Prof. Krzysztof Łęcki, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, stały felietonista „Głosu”. Fot. ARC

„No, naprawdę, nie wiem, jak mam to skomentować… Taki post opublikował pan na swoim profilu na Facebooku po wyborach prezydenckich. Jak należy to rozumieć? Czy tak, że niedzielne głosowanie wymknęło się spod kontroli i trudno o jakiś klarowny komentarz do nich?
– Nie, to było raczej zaproszenie dla tych moich znajomych z Facebooka, którzy interesują się polityką, żeby pomogli mi skomentować wybory. Chciałem poznać zdanie różnych ludzi, dowiedzieć się, co ich przeraziło, co ucieszyło, jakie widzą perspektywy.

Nie był to więc wyraz bezsilności, ale zaproszenie do dyskusji?
– Jeżeli była jakaś bezsilność, to w tym sensie, że komentarz polityczny zwykle sprowadza się do zaszufladkowania komentatora do tej czy innej opcji, co w gruncie rzeczy jest dość prymitywnym szantażem emocjonalnym. Dlatego tak mało jest dziś komentarzy politycznych, które warto czytać.

Nie mam wątpliwości, że wszystkie maczugi pójdą w ruch. I to też takie maczugi, w przypadku których z góry będzie wiadomo, że zadają ciosy tylko pod publikę, żeby podsycić już i tak gorącą atmosferę.  

Poruszamy się w przestrzeni wirtualnej. Podczas ostatnich kilku wyborów wiele mówiło się o wpływie mediów na wynik głosowana. Ale czy my przez przypadek nie przeceniamy tradycyjnych środków masowego przekazu? Języczkiem uwagi są chyba sieci społecznościowe, a nie ogólnokrajowe telewizje czy dzienniki…
– Zgadzam się, bo także tradycyjnie media, jeżeli mają jakieś drugie życie, to w internecie. A ten sam w sobie jest siłą napędową sytuacji politycznych, ale nie tylko. Kiedyś się zastanawiałem, czy ta sfera wirtualna jest papierkiem lakmusowym, czy katalizatorem. Coraz bardziej skłaniam się ku tej drugiej opcji. Jakiś czas temu oglądałem z żoną serial „Sto lat samotności”. Jeden z bohaterów, obrażony  przez konkurenta, wyzwał go na  pojedynek i  go zabił. Tymczasem w internecie wszyscy mają nieskończoną liczbę żyć, puszczają więc języki i wszelkie hamulce. Słyszmy stwierdzenia o tym, że ktoś nie gryzł się w język, inny kogoś zaorał. To nie jest żadna dyskusja, ale próba narzucenia swojej definicji sytuacji, której się pragnie podporządkować całą rzeczywistość, co zwykle nie jest możliwe. Wprowadza to  napięcia, które nie są dobre dla demokracji.

Wiosna to nie jest czas orki, ale mam wrażenie, że przez najbliższy czas, do drugiej tury zaplanowanej na 1 czerwca, obie strony politycznego sporu będą się próbowały, mówiąc kolokwialnie, zaorać…
– Nie mam wątpliwości, że wszystkie maczugi pójdą w ruch. I to też takie maczugi, w przypadku których z góry będzie wiadomo, że zadają ciosy tylko pod publikę, żeby podsycić już i tak gorącą atmosferę.

W niedzielnych wyborach wystartowało ponad 10 kandydatów, a i tak w grze pozostają Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość. Zero-jedynkowość, duopol mają się dobrze od dawna…
– Jeżeli jakaś rysa na duopolu się pojawiła, to właśnie w ostatnich wyborach. Mam na myśli o debatę w Końskich, która była pomyślana jako zamknięcie pola wyboru. PO stwierdziła, że będzie to debata dwóch kandydatów, bo inni się nie liczą. Przerwał to Szymon Hołownia i otworzył w moim przekonaniu drzwi dla Grzegorza Brauna i Adriana Zandberga. W dyskursie politycznym pojawiają się pogardliwe określenia „przystawki” bądź „plankton”. A tutaj nagle się okazało, że w drugiej turze nie tylko trzeba będzie mobilizować elektorat, co zawsze jest konieczne, ale sprawdzać swoją elastyczność w przyciąganiu ludzi o poglądach innych, niż te, które się z dobrą czy złą wiarą głosi. Słowem, sięgnąć do ugrupowań, które mają swoich liderów, jak choćby Sławomir Mentzen, Adrian Zandebrg czy Szymon Hołownia. Przy tym ten ostatni już nie będzie tak łakomym kąskiem, jak jeszcze mogło się do niedawna wydawać.
Sam jestem bardzo ciekawy, co się będzie działo w najbliższym czasie i po jakie środki sięgną sztaby obu kandydatów. Na pewno czymś bardzo pozytywnym byłoby dla nas wszystkich odejście od prymitywnej propagandy, w którą wierzą najbardziej wierni fani. Już pojawiło się, pisane zresztą z błędem, słowo „Armagedon”, czyli ostateczne starcie, bitwa dobra ze złem. Szkopuł w tym, że tych bitew, Armagedonów było wiele, podobnie jak zapowiedzi końca demokracji. Jeżeli cały czas będzie się krzyczało: „pożar”, „pożar”, to kiedy już naprawdę wybuchnie olbrzymi pożar, to wszyscy pomyślą, że było to trudne do opanowania, ale jednak ognisko.

Szymon Hołownia wykombinował sobie, że przezimuje na funkcji marszałka rotacyjnego i na tym wygra. Okazało się jednak, że doskonale wpasował się w koalicję. Jeżeli wierzyć w oficjalną narrację, to ta ma ogromne sukcesy, jeśli spojrzeć na sondaże, to okazują się w ocenie społeczeństwa nie tak wielkie. Ponad połowa niezadowolonych to nie jest wielki sukces rządu. Dlatego Hołownia ma rację, mówiąc, że płaci za uczestnictwo w koalicji rządowej Trzeciej Drogi.  

Jakby pan wytłumaczył wysoki wynik Grzegorza Brauna?
– W mojej ocenie to jeden z efektów medialnego złamania się duopolu, że wspomnę raz jeszcze debatę w Końskich. Po drugie, czy się to komuś podoba, czy nie, sprawności retorycznej. To człowiek wyrazisty, widać, że nie zmienia poglądów.
W każdym społeczeństwie jest pewna grupa osób reprezentujących skrajne poglądy – one mogą mieć odcień bardziej prawicowy lub lewicowy. Wyborcy zamknięci w swoich bańkach dziwią się, że są w ogóle takie osoby. Niezależnie od tego, jak bardzo wierzymy, że moja bańka jest światem ludzi solidnych, uczciwych, przyzwoitych czy rozumnych, to poza nią istnieje jeszcze świat, który jest na innych skalach politycznego myślenia. W demokracji trzeba się z tym pogodzić.

Co się stało z Szymonem Hołownią?
– Kiedy zostawał marszałkiem Sejmu, kanał na YouTubie zyskał 700 tysięcy subskrybentów. Nagle ludzi przestały śmieszyć jego żarty, bon moty, w myśl zasady, że co za dużo, to niezdrowo?– To są fenomeny polskiego i nie tylko życia politycznego; mogę tutaj przypomnieć nazwiska Stanisława Tymińskiego, Ryszarda Petru czy Pawła Kukiza.

Dobrze, o ile jednak wspomniane przez pana osoby niewiele osiągnęły w politycznym życiu, to Szymon Hołownia doszedł do fotela marszałka Sejmu, czyli jednej z najważniejszych funkcji w państwie…
– Zaszedł tak daleko, bo taka była akurat układanka polityczna. Szymon Hołownia wykombinował sobie, że przezimuje na funkcji marszałka rotacyjnego i na tym wygra. Okazało się jednak, że doskonale wpasował się w koalicję. Jeżeli wierzyć w oficjalną narrację, to ta ma ogromne sukcesy, jeśli spojrzeć na sondaże, to okazują się w ocenie społeczeństwa nie tak wielkie. Ponad połowa niezadowolonych to nie jest wielki sukces rządu. Dlatego Hołownia ma rację, mówiąc, że płaci za uczestnictwo w koalicji rządowej Trzeciej Drogi. Reasumując, to nie jest tak, że fotel marszałka Sejmu wywindował go do góry, ale uczestnictwo w koalicji spuściło go w dół.

Nie powiem, że „vox populi, vox dei” („głos ludu, głos Boga”), ale jestem przekonany, że im więcej ludzi podejmuje trud udania się do lokalu do wyborczego, zakreślenia krzyżykiem swojego kandydata czy kandydatki, to jest to bardzo dobry sygnał. Bo poszli tam dobrowolnie.  

Widział pan krążące w mediach społecznościowych nagranie Krzysztofa Stanowskiego, kandydata na prezydenta, który prezydentem zostać nie chciał, w którym wyraża ogromną radość z uzyskanego poparcia na poziomie 1,2 procenta? To oczywiście ciąg dalszy medialnego show...
– Tego konkretnego obrazka akurat nie. Krzysztof Stanowski był w tych wyborach świeżą siłą, której nie można było kupić, bo on nie chciał się za nic sprzedać. Swoją deklaracją, że nie chce zostać prezydentem, wykluczył jakikolwiek targi polityczne. W przeciwieństwie do wielu moich znajomych, uważam, że był to ożywczy głos w debacie. Przyzwyczajony do rzucania frazesów przez polityków, z przyjemnością słuchałem jego wypowiedzi, które dla pewnych osób były dotkliwe, to fakt. Proszę jednak zauważyć, że Stanowski, który zaatakował Prawo i Sprawiedliwość, był fajny, a jak zrobił to samo z Koalicją Obywatelską, to już był zły, nie cacy. Stanowski nie jest ani jednych, ani drugich, tylko dostrzega komiczne strony uprawiania polityki i hipokryzję, którą łatwiej wychwytuje, bo nie jest zainteresowany politycznym tortem. Gdyby ktoś ze świata polityki upublicznił te same rzeczy, co Stanowski, to byłby traktowany jako ktoś, kto chce tych samych politycznych fruktów. Stanowski nie jest jednak nimi zainteresowany. Nie dobijał się do pałacu prezydenckiego, więc mógł sobie pozwolić w czasie debat prezydenckich oraz codziennej kampanii na dużo większy luz. I to było widać, ten brak spięcia.

Na pewno zna pan pojęcie bazarku wyborczego. Przez całą niedzielę w trakcie głosowania były w sieci publikowane przybliżone wyniki, oczywiście bez nazwisk, bo tego zabrania ordynacja wyborcza, ale „leciały” ceny wrotek (Nawrocki), Prince Polo (Trzaskowski), gaśnic (Braun), hulajnóg (Mentzen). Czy to kpina z ordynacji wyborczej czy jednak pomysłowość Polaka, „który potrafi”?
– A dlaczego nie jedno i drugie!? Na pewno była to próba wpływu na wybory w sensie samospełniającego się proroctwa. Z drugiej strony, jakkolwiek to nie zabrzmi, nawet w dobrze przygotowanych wyborach, takie przecieki wydają się oczywiste.

To już drugie wybory, po parlamentarnych, z wysoką frekwencją. To może zakończmy tę rozmowę optymistycznym akcentem i powiedzmy, że kiedy korzystamy tak licznie z narzędzia demokracji, to ona wygrywa po prostu…
– Nie powiem, że „vox populi, vox dei” („głos ludu, głos Boga”), ale jestem przekonany, że im więcej ludzi podejmuje trud udania się do lokalu do wyborczego, zakreślenia krzyżykiem swojego kandydata czy kandydatki, to jest to bardzo dobry sygnał. Bo poszli tam dobrowolnie. W czasach słusznie minionego realnego socjalizmu frekwencja w niektórych krajach dochodziła do 100 procent. Ale przecież to nie były wybory.


Może Cię zainteresować.