„No,
naprawdę, nie wiem, jak mam to skomentować… Taki post opublikował pan na swoim
profilu na Facebooku po wyborach prezydenckich. Jak należy to rozumieć? Czy
tak, że niedzielne głosowanie wymknęło się spod kontroli i trudno o jakiś
klarowny komentarz do nich?
– Nie, to
było raczej zaproszenie dla tych moich znajomych z Facebooka, którzy interesują
się polityką, żeby pomogli mi skomentować wybory. Chciałem poznać zdanie
różnych ludzi, dowiedzieć się, co ich przeraziło, co ucieszyło, jakie widzą
perspektywy.
Nie był
to więc wyraz bezsilności, ale zaproszenie do dyskusji?
– Jeżeli
była jakaś bezsilność, to w tym sensie, że komentarz polityczny zwykle
sprowadza się do zaszufladkowania komentatora do tej czy innej opcji, co w
gruncie rzeczy jest dość prymitywnym szantażem emocjonalnym. Dlatego tak mało
jest dziś komentarzy politycznych, które warto czytać.
Nie mam wątpliwości, że wszystkie maczugi pójdą
w ruch. I to też takie maczugi, w przypadku których z góry będzie wiadomo, że
zadają ciosy tylko pod publikę, żeby podsycić już i tak gorącą atmosferę.
Poruszamy
się w przestrzeni wirtualnej. Podczas ostatnich kilku wyborów wiele mówiło się
o wpływie mediów na wynik głosowana. Ale czy my przez przypadek nie przeceniamy
tradycyjnych środków masowego przekazu? Języczkiem uwagi są chyba sieci społecznościowe,
a nie ogólnokrajowe telewizje czy dzienniki…
–
Zgadzam się, bo także tradycyjnie media, jeżeli mają jakieś drugie życie, to w
internecie. A ten sam w sobie jest siłą napędową sytuacji politycznych, ale nie
tylko. Kiedyś się zastanawiałem, czy ta sfera wirtualna jest papierkiem
lakmusowym, czy katalizatorem. Coraz bardziej skłaniam się ku tej drugiej
opcji. Jakiś czas temu oglądałem z żoną serial „Sto lat samotności”. Jeden z
bohaterów, obrażony przez konkurenta, wyzwał
go na pojedynek i go zabił. Tymczasem w internecie wszyscy mają
nieskończoną liczbę żyć, puszczają więc języki i wszelkie hamulce. Słyszmy
stwierdzenia o tym, że ktoś nie gryzł się w język, inny kogoś zaorał. To nie
jest żadna dyskusja, ale próba narzucenia swojej definicji sytuacji, której się
pragnie podporządkować całą rzeczywistość, co zwykle nie jest możliwe.
Wprowadza to napięcia, które nie są
dobre dla demokracji.
Wiosna to
nie jest czas orki, ale mam wrażenie, że przez najbliższy czas, do drugiej tury
zaplanowanej na 1 czerwca, obie strony politycznego sporu będą się próbowały,
mówiąc kolokwialnie, zaorać…
– Nie mam
wątpliwości, że wszystkie maczugi pójdą w ruch. I to też takie maczugi, w
przypadku których z góry będzie wiadomo, że zadają ciosy tylko pod publikę,
żeby podsycić już i tak gorącą atmosferę.
W
niedzielnych wyborach wystartowało ponad 10 kandydatów, a i tak w grze
pozostają Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość. Zero-jedynkowość,
duopol mają się dobrze od dawna…
– Jeżeli
jakaś rysa na duopolu się pojawiła, to właśnie w ostatnich wyborach. Mam na
myśli o debatę w Końskich, która była pomyślana jako zamknięcie pola wyboru. PO
stwierdziła, że będzie to debata dwóch kandydatów, bo inni się nie liczą.
Przerwał to Szymon Hołownia i otworzył w moim przekonaniu drzwi dla Grzegorza
Brauna i Adriana Zandberga. W dyskursie politycznym pojawiają się pogardliwe określenia „przystawki” bądź „plankton”.
A tutaj nagle się okazało, że w drugiej turze nie tylko trzeba będzie mobilizować
elektorat, co zawsze jest konieczne, ale sprawdzać swoją elastyczność w
przyciąganiu ludzi o poglądach innych, niż te, które się z dobrą czy złą wiarą
głosi. Słowem, sięgnąć do ugrupowań, które mają swoich liderów, jak choćby
Sławomir Mentzen, Adrian Zandebrg czy Szymon Hołownia. Przy tym ten ostatni już
nie będzie tak łakomym kąskiem, jak jeszcze mogło się do niedawna wydawać.
Sam jestem
bardzo ciekawy, co się będzie działo w najbliższym czasie i po jakie środki
sięgną sztaby obu kandydatów. Na pewno czymś bardzo pozytywnym byłoby dla nas
wszystkich odejście od prymitywnej propagandy, w którą wierzą najbardziej
wierni fani. Już pojawiło się, pisane zresztą z błędem, słowo „Armagedon”,
czyli ostateczne starcie, bitwa dobra ze złem. Szkopuł w tym, że tych bitew,
Armagedonów było wiele, podobnie jak zapowiedzi końca demokracji. Jeżeli cały
czas będzie się krzyczało: „pożar”, „pożar”, to kiedy już naprawdę wybuchnie
olbrzymi pożar, to wszyscy pomyślą, że było to trudne do opanowania, ale jednak
ognisko.
Szymon Hołownia wykombinował sobie, że
przezimuje na funkcji marszałka rotacyjnego i na tym wygra. Okazało się jednak,
że doskonale wpasował się w koalicję. Jeżeli wierzyć w oficjalną narrację, to ta
ma ogromne sukcesy, jeśli spojrzeć na sondaże, to okazują się w ocenie
społeczeństwa nie tak wielkie. Ponad połowa niezadowolonych to nie jest wielki
sukces rządu. Dlatego Hołownia ma rację, mówiąc, że płaci za uczestnictwo w
koalicji rządowej Trzeciej Drogi.
Jakby pan
wytłumaczył wysoki wynik Grzegorza Brauna?
– W mojej
ocenie to jeden z efektów medialnego złamania się duopolu, że wspomnę raz
jeszcze debatę w Końskich. Po drugie, czy się to komuś podoba, czy nie,
sprawności retorycznej. To człowiek wyrazisty, widać, że nie zmienia poglądów.
W każdym
społeczeństwie jest pewna grupa osób reprezentujących skrajne poglądy – one
mogą mieć odcień bardziej prawicowy lub lewicowy. Wyborcy zamknięci w swoich
bańkach dziwią się, że są w ogóle takie osoby. Niezależnie od tego, jak bardzo
wierzymy, że moja bańka jest światem ludzi solidnych, uczciwych, przyzwoitych
czy rozumnych, to poza nią istnieje jeszcze świat, który jest na innych skalach
politycznego myślenia. W demokracji trzeba się z tym pogodzić.
Co się
stało z Szymonem Hołownią?
– Kiedy zostawał marszałkiem Sejmu, kanał na YouTubie
zyskał 700 tysięcy subskrybentów. Nagle ludzi przestały śmieszyć jego żarty,
bon moty, w myśl zasady, że co za dużo, to niezdrowo?– To są
fenomeny polskiego i nie tylko życia politycznego; mogę tutaj przypomnieć
nazwiska Stanisława Tymińskiego, Ryszarda Petru czy Pawła Kukiza.
Dobrze, o
ile jednak wspomniane przez pana osoby niewiele osiągnęły w politycznym życiu,
to Szymon Hołownia doszedł do fotela marszałka Sejmu, czyli jednej z
najważniejszych funkcji w państwie…
– Zaszedł
tak daleko, bo taka była akurat układanka polityczna. Szymon Hołownia
wykombinował sobie, że przezimuje na funkcji marszałka rotacyjnego i na tym
wygra. Okazało się jednak, że doskonale wpasował się w koalicję. Jeżeli wierzyć
w oficjalną narrację, to ta ma ogromne sukcesy, jeśli spojrzeć na sondaże, to
okazują się w ocenie społeczeństwa nie tak wielkie. Ponad połowa
niezadowolonych to nie jest wielki sukces rządu. Dlatego Hołownia ma rację,
mówiąc, że płaci za uczestnictwo w koalicji rządowej Trzeciej Drogi.
Reasumując, to nie jest tak, że fotel marszałka Sejmu wywindował go do góry,
ale uczestnictwo w koalicji spuściło go w dół.
Nie powiem, że „vox populi, vox dei” („głos ludu,
głos Boga”), ale jestem przekonany, że im więcej ludzi podejmuje trud udania
się do lokalu do wyborczego, zakreślenia krzyżykiem swojego kandydata czy
kandydatki, to jest to bardzo dobry sygnał. Bo poszli tam dobrowolnie.
Widział
pan krążące w mediach społecznościowych nagranie Krzysztofa Stanowskiego,
kandydata na prezydenta, który prezydentem zostać nie chciał, w którym wyraża
ogromną radość z uzyskanego poparcia na poziomie 1,2 procenta? To oczywiście
ciąg dalszy medialnego show...
– Tego
konkretnego obrazka akurat nie. Krzysztof Stanowski był w tych wyborach świeżą
siłą, której nie można było kupić, bo on nie chciał się za nic sprzedać. Swoją
deklaracją, że nie chce zostać prezydentem, wykluczył jakikolwiek targi
polityczne. W przeciwieństwie do wielu moich znajomych, uważam, że był
to ożywczy głos w debacie. Przyzwyczajony do rzucania frazesów przez polityków,
z przyjemnością słuchałem jego wypowiedzi, które dla pewnych osób były dotkliwe,
to fakt. Proszę jednak zauważyć, że Stanowski, który zaatakował Prawo i
Sprawiedliwość, był fajny, a jak zrobił to samo z Koalicją Obywatelską, to już
był zły, nie cacy. Stanowski nie jest ani jednych, ani drugich, tylko dostrzega
komiczne strony uprawiania polityki i hipokryzję, którą łatwiej wychwytuje, bo
nie jest zainteresowany politycznym tortem. Gdyby ktoś ze świata polityki upublicznił
te same rzeczy, co Stanowski, to byłby traktowany jako ktoś, kto chce tych
samych politycznych fruktów. Stanowski nie
jest jednak nimi zainteresowany. Nie dobijał się do pałacu prezydenckiego, więc
mógł sobie pozwolić w czasie debat prezydenckich oraz codziennej kampanii na
dużo większy luz. I to było widać, ten brak spięcia.
Na pewno zna pan pojęcie bazarku wyborczego. Przez całą niedzielę w trakcie głosowania były w sieci publikowane przybliżone wyniki, oczywiście bez nazwisk, bo tego zabrania ordynacja wyborcza, ale „leciały” ceny wrotek (Nawrocki), Prince Polo (Trzaskowski), gaśnic (Braun), hulajnóg (Mentzen). Czy to kpina z ordynacji wyborczej czy jednak pomysłowość Polaka, „który potrafi”?
– A dlaczego nie jedno i drugie!? Na pewno była to próba wpływu na wybory w sensie samospełniającego się proroctwa. Z drugiej strony, jakkolwiek to nie zabrzmi, nawet w dobrze przygotowanych wyborach, takie przecieki wydają się oczywiste.
To już
drugie wybory, po parlamentarnych, z wysoką frekwencją. To może zakończmy tę
rozmowę optymistycznym akcentem i powiedzmy, że kiedy korzystamy tak licznie z
narzędzia demokracji, to ona wygrywa po prostu…
– Nie
powiem, że „vox populi, vox dei” („głos ludu, głos Boga”), ale jestem
przekonany, że im więcej ludzi podejmuje trud udania się do lokalu do
wyborczego, zakreślenia krzyżykiem swojego kandydata czy kandydatki, to jest to
bardzo dobry sygnał. Bo poszli tam dobrowolnie. W czasach słusznie minionego
realnego socjalizmu frekwencja w niektórych krajach dochodziła do 100 procent.
Ale przecież to nie były wybory.