Jan Czudek dla „Głosu": Zbliża się wielka transformacja | 28.05.2023
Czterdzieści lat pracy w Hucie Trzynieckiej, z
tego jedenaście na fotelu dyrektora. Jan Czudek w rozmowie z „Głosem” nie tylko
podsumowuje swoje bogate życie zawodowe, ale kreśli też możliwe scenariusze dla
nowej rzeczywistości w hutnictwie. – Mój następca Roman Heide będzie musiał
zmierzyć się z odważnymi wyzwaniami. „Green Deal” (Europejski Zielony Ład) to
nie chimera, ale brutalna rzeczywistość” – mówi były już dyrektor Huty.
Ten tekst przeczytasz za 9 min. 30 s
Jan Czudek w Werk Arenie, która jest chlubą Trzyńca. Fot. JANUSZ BITTMAR
Hutę Trzyniecką poznał pan od podszewki,
zaczynając przygodę z „Werkiem” od zwykłego, robotniczego stanowiska…
– Na początku lat 80. ubiegłego wieku
rozpocząłem pracę w hucie w wydziale pomiaru i regulacji, przerwaną na rok
z powodu obowiązkowej służby wojskowej. Po powrocie z wojska zaczęła
się już moja właściwa przygoda z hutą. Na początek trafiłem do centrali
telefonicznej. Byłem świeżo po studiach na wydziale telekomunikacji w Brnie, dlatego
ta centrala była na starcie prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Trzeba było
dobrze znać tajniki elektrotechniki, przy okazji naprawić drobne usterki. Dziś
chyba już mało kto potrafi sobie wyobrazić klasyczną centralę telefoniczną
z analogowymi przyrządami. Obecnie praktycznie wszystko obsługują dwa
komputery. Na centrali zostałem raptem dwa tygodnie, bo nadarzyła się okazja,
by spróbować sił w stalowni tlenowo-konwertorowej, która w tym czasie ruszyła
na całego. Wprawdzie wciąż podlegałem wydziałowi pomiaru i regulacji, ale już w
stalowni.
Jak się zmieniła huta i postrzeganie pracy w tym
przedsiębiorstwie na przestrzeni 40 lat?
– Wszystkie technologie poszły bardzo do
przodu. Zmieniły się radykalnie też całe procesy sprzedaży. W czasach komuny
istniała wyłącznie centralna sprzedaż i centralne zarządzanie. Nie trzeba było
więc szukać klientów, bo o wszystkim decydowały władze polityczne. Portfolio
produktów było ustawione pod dyktando bloku wschodniego i rozwoju gospodarki
socjalistycznej, w dużej mierze nastawionej na politykę zbrojeniową. Kluczowymi
produktami w tamtych czasach były stal zbrojeniowa, stal konstrukcyjna, cały
przemysł zbrojeniowy zależał więc od dobrej kondycji hutnictwa w krajach RWPG
(Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej – przyp. autor).
W świetle toczącej się wojny na Ukrainie brzmi
niepokojąco znajomo…
– Tak, niestety historia lubi się powtarzać.
Technologie na przestrzeni lat zmieniły się jednak bardzo, to już zupełnie inna
bajka. Obecnie w portfolio hutniczym ważną rolę odgrywają produkty nastawione
na transport kolejowy. Chodzi o tory kolejowe, koła do pociągów itp. To
strategiczne sprawy dla każdego kraju. Huta Trzyniecka nie skupia uwagi tylko na
sobie. Po przemianach ustrojowych doszło do kilku znaczących fuzji w regionie i
za granicą.
Nie wszyscy czytelnicy chyba wiedzą, że obecnie zarządzacie m.in.
ważną fabryką na Węgrzech. Które wasze akwizycje były i są kluczowe?
– Nigdy nie podejmowaliśmy pochopnych decyzji.
Wszystko było dobrze przemyślane. Tak było na przykład z pozyskaniem Walcowni
Rur w Ostrawie, walcowni blachy w ramach Huty i Druciarni Bogumin, Hanackiej
Huty w Prościejowie, fabryki śrub w Kyjowie na Morawach. Skądinąd na Morawach
naszych „córek” jest więcej, bo w Uherskim Hradziszczu posiadamy ciągarnię
drutu, w okolicach Uherskiego Brodu z kolei fabrykę do produkcji aluminiowych
części wykorzystywanych w przemyśle samochodowym. Doszło też do fuzji z Kuźnią
VIVA w Zlinie.
A Polska?
– W 2010 roku kupiliśmy w Radomsku ciągarnię
drutu, ale w mniejszej skali niż w ramach Huty i Druciarni Bogumin. Produkcja
skupia się na siatkach do ogrodzeń budowanych w lasach a służących do
zatrzymywania migrujących zwierząt. Wspominał pan o Węgrzech i faktycznie, mamy
tam fabrykę do produkcji specjalnych drutów do konstrukcji betonowych. Liny po
naciągnięciu na specjalnym urządzeniu zostają zabetonowane, a wszystko po to,
żeby osiągnąć większą wytrzymałość.
Po 11 latach na stanowisku szefa huty
przekazał pan pałeczkę następcy. Nie będzie brakowało panu tej pracy, bo to
kawał życia i podejrzewam, że również pasji?
– Wszystko się zaczyna i kończy. Zbliża się
wielka transformacja huty podyktowana „zielonymi” restrykcjami. Mój następca
Roman Heide będzie musiał zmierzyć się z odważnymi wyzwaniami. Zielona
ideologia zwana „Green Deal” to nie chimera, ale brutalna rzeczywistość. Ważne,
żeby tymi sprawami pokierował ktoś nowy, bo to nie projekty na rok czy dwa, ale
na kilkanaście następnych lat. Powstanie fabryka nowej generacji, tak jak chcą
tego władze unijne w Brukseli. Nam nie pozostaje nic innego, jak dostosować się
do tych reguł gry. Dotychczasowe technologie ulegną modyfikacjom, by stały się
bardziej ekologiczne i miały mniejsze energetyczne zapotrzebowanie. W
uproszczeniu energia bez paliw fosylnych i z jak najmniejszą ilością dwutlenku
węgla.
Ten proces przecież już trwa od dawna.
Rozumiem, że na mniejszą skalę, niż planują „architekci" „Green Deal”?
– Zgadza się, obniżanie produkcji dwutlenku
węgla, nacisk na ekologię, to wszystko w naszej hucie chleb powszedni. W
ostatnich dwudziestu latach obniżyliśmy swój ślad emisji CO2 o dwadzieścia
procent, ale do roku 2030 chcemy zmierzyć się z wyższą poprzeczką – obniżyć
emisję dwutlenku węgla do 55 procent. Sęk w tym, że pomysły unijne są do
zrealizowania wyłącznie kosztem produkcji, a dokładnie mówiąc, koszty produkcji
będą o wiele wyższe. Co z tego wynika? Czy tego chcemy, czy nie, dojdzie do
obniżenia stopy życiowej zwykłego zjadacza chleba. Już teraz widzimy, że koszty
życia znacznie wzrosły. Wiele osób zwala winę za taki stan rzeczy na wojnę na
Ukrainie, ale to błędne rozumowanie. Wojna oczywiście jest wielkim złem, ale
nie ma wpływu na ceny energii. Europa sama strzeliła sobie samobója.
Waszym celem jest wskoczyć do tego
rozpędzonego pociągu i nie przewrócić się na pierwszym zakręcie?
– Musimy respektować warunki, które dyktuje
Europa. Jesteśmy członkami Unii Europejskiej, to niekwestionowana wartość dodana,
ale zarazem wielka niepewność co do kierunku, jaki w przyszłości obierze nasz
Stary Kontynent. Jeżeli bowiem do ostrych warunków „zielonej” polityki nie
przystąpi też reszta świata, zwłaszcza najbardziej zaludnione obszary Azji, to
z zielonej wizji powstaną czarne chmury, a Europa nie sprzeda w przyszłości ani
jednego gwoździa. Mam nadzieję, że do czegoś takiego nie dojdzie. Produkcja
stali ma wciąż tendencję wzrastającą. Obecnie w skali roku produkuje się na
świecie 1,8 miliarda ton stali, w 2050 mają to być 3 miliardy. Bez stali świat
przestanie istnieć. W wielu branżach można ją wprawdzie zastąpić innymi
produktami, ale z tworzywa sztucznego jeszcze nikt nie zmajstrował szyn
kolejowych i pewnie nigdy tego nie zrobi. To samo dotyczy przemysłu samochodowego,
gdzie plastik, owszem, jest obecny, ale stal wciąż ma kluczowe znaczenie.
Skoro już zahaczyliśmy o przemysł samochodowy,
to w jednym z klubowych podcastów hokejowych Stalowników podróżuje pan po
Trzyńcu samochodem z napędem elektrycznym. Czy jest pan w stanie uwierzyć, że
to może w przyszłości działać bez usterek?
– Ma to pewien potencjał. Samochód elektryczny
nie zastąpi jednak standardu, do jakiego przywykliśmy. Na duże odległości na
razie jest raczej kulą u nogi. Druga sprawa, jeśli nasz kraj produkuje teraz
ok. 80 terawatów energii elektrycznej w skali roku, a z tego 10 eksportuje, to
gdybyśmy chcieli wszystkie samochody zelektryfikować, to potrzebowalibyśmy do
tego nie 80, ale 150 terawatów. A my w międzyczasie słyszymy o zamykaniu
klasycznych elektrowni. W naszym kraju po prostu nie ma warunków do tego, żeby
z wiatru i słońca wyprodukować takie ilości energii. Trzeba mieć ponadto
ogromne magazyny na czas, kiedy trwa produkcja i na czas, kiedy nie będzie
wiatru ani odpowiedniego słońca. I trzeci aspekt: na osiedlu można z okna wyrzucić
jeden, dwa kable i ładować samochód, ale po trzecim wylecą wszystkie
bezpieczniki. Niewykluczone jednak, że w przyszłości baterie otrzymają zupełnie
inne, rewolucyjne właściwości, a stacje ładowania samochodów będą dosłownie
wszędzie.
Przejdźmy z dystopii do sportu. W kwietniu
Stalownicy Trzyniec sięgnęli po piąty mistrzowski tytuł w ekstralidze. Czy był on
zarazem najtrudniejszym do zdobycia?
– Każdy mecz w dotychczasowych finałach był
bardzo trudny. Pamiętam, że w historycznym 2011 roku po trzech finałowych
starciach z Witkowicami prowadziliśmy 3:0, ale czwarty pojedynek z meczbolem na
kijach odbył się w Witkowicach. W ostatniej minucie gracze chyba zapragnęli
zagrać jeszcze u siebie i nie trafili do pustej bramki. Teraz też było mnóstwo
emocji, bo również prowadziliśmy w serii z Hradcem Kralowej 3:0, by w końcu
wygrać 4:2. Po sobotnim, trzecim wygranym spotkaniu, zjawiła się u mnie
delegacja z „Werku” z pytaniem, czy w razie niedzielnego triumfu nie chciałbym
zafundować pracownikom poniedziałkowego urlopu. Wybrnąłem z tego z podniesionym
czołem, mówiąc, że na pewno będzie wolne po czwartym zwycięskim meczu i
faktycznie tak było, po złoty medal sięgnęliśmy w piątek, a w sobotę był dzień
wolny od pracy.
Więcej wolnego czasu to szansa na napisanie
kolejnej sztuki gwarowej. Czy z żoną szykujecie coś nowego dla naszych
amatorskich teatrów na Zaolziu?
– Nie wykluczamy takiej ewentualności. Na
pewno zostaniemy przy tematyce łatwej i przyjemnej, bo w obecnych trudnych
czasach wszystkim potrzebna jest odrobina relaksu.