Zadowoleni widzowie, zadowoleni organizatorzy – festiwal Colours of Ostrava funkcjonuje od osiemnastu lat w takiej właśnie idealnej symbiozie. A jak było podczas tegorocznych festiwalowych dni? Od 17 do 20 lipca Ostrawa grzmiała niczym Wezuwiusz.
Pamiętam jeszcze pierwsze edycje na ulicy Stodolni, a także odsłony na Zamku Śląsko-Ostrawskim i Czarnej Łące. Nigdy nie wracałem z koncertów z poczuciem niepotrzebnie zarwanej nocy. W zeszłym roku wprawdzie nie tylko ja marudziłem, że z dramaturgią festiwalu coś nie tak, ale nawet zbyt wyraźny ukłon w stronę muzyki tanecznej można było przeżyć bez uszczerbku na zdrowiu. W końcu życie to nieustanny taniec.
Na 18. urodziny Zlata Holušowa i jej zgrany team przygotowali istną mieszankę wybuchową. Młodość przeplatała się z doświadczeniem, ambicje z pretensjonalnością – tak jak przystało na każdy duży festiwal pod gołym niebem, na którym trzeba te cztery dni w jakiś sposób wypełnić. Znakiem firmowym Coloursów, który wyróżnia ten festiwal na tle imprez w rodzaju Glastonbury, Primavera Sound czy też najbliższej naszemu regionowi słowackiej Pohody, jest różnorodność oferty. Muzyka to tylko jeden z przystanków dla podróżnych. Dużym wzięciem również w tym roku cieszyły się panele dyskusyjne w ramach forum Meltingpot, na którym wystąpili znani pisarze, naukowcy, dziennikarze, a nawet szaman z dżungli amazońskiej. Dżungla industrialnej strefy Dolne Witkowice zrobiła na nim podobno piorunujące wrażenie.
Dla mnie najważniejsza była jednak muzyka. Cieszę się, że po zeszłorocznej bardzo komercyjnej edycji festiwal wrócił do swoich korzeni. Z urodzinowego tortu wyskoczyła na samym końcu jedna z najważniejszych formacji w historii rocka, brytyjska „zgraja” The Cure. Czyż może być piękniejszy ukłon w stronę starszej grupy widzów?
Cała recenzja tegorocznych Coloursów w najbliższym, piątkowym wydaniu gazety w rubryce Pop Art.