Pierwszy sierpniowy Pop Art będzie w całości poświęcony tegorocznemu festiwalowi Colours of Ostrava, który od 19 do 22 lipca zagościł w industrialnej strefie Dolnych Witkowic.
Poniższą recenzję proszę traktować jako skromny i zgodnie z definicją – subiektywny obraz tegorocznych Coloursów. W ciągu czterech festiwalowych dni działo się bowiem znacznie więcej, niż zostało zapisane poniżej.
MUZYCZNA RECENZJA
COLOURS OF OSTRAVA (19-22. 7. 2017)
Cztery dni zniewolenia, ale zniewolenia całkowicie dobrowolnego. Żar leje się z nieba, temperatura powietrza przekracza w cieniu 30 stopni Celsjusza. To moje drugie z rzędu Coloursy, na których oprócz programu artystycznego zajmują mnie skutki globalnego ocieplania planety. W zeszłym roku lało. Co gorsza było tak zimno, że byłem zmuszony wyciągnąć z szafy buty trekkingowe, które kupiłem z myślą o planowanej podróży na K2 w roku 2030. Tym razem jest odwrotnie. Duszne, ostrawskie lato, w którym o tęczy możemy tylko pomarzyć. Jak wiadomo, u podnóża każdej tęczy leży zakopany skarb. Tym skarbem były dla mnie na tegorocznych Coloursach tylko koncerty. Postanowiłem bowiem po raz pierwszy od piętnastu lat nie wariować, ale kontemplować.
Birdy (środa, 19. 7.)
Młoda piosenkarka z Wielkiej Brytanii jest ulubienicą większości muzycznych festiwali. W Ostrawie zagrała po raz pierwszy w karierze, ale coś mi mówi, że podobnie jak Jamie Cullum i Michal Hrůza również Birdy będzie wracała na Coloursy niczym australijski bumerang. Dziewczyna zaczęła śpiewać najpierw do poduszki, potem do musującego prysznica, zaś w wieku 14 lat dla mas spragnionych eterycznego popu. Birdy na początek tegorocznych Coloursów była świetną alternatywą dla reszty środowego programu. Pozwoliła widzom wyciszyć się zaraz po wyjściu z niekończącej się kolejki u głównej bramy festiwalowej, karmiąc słuchaczy nieskomplikowanym popem z domieszkami alternatywy. Na ostrawskim koncercie zabrzmiały utwory ze wszyskich trzech albumów artystki, włącznie z najnowszą płytą „Beautiful Lies”. Piosenki z ostatniej płyty wypadły też moim zdaniem najlepiej. Kto spodziewał się koncertu młodziutkiej, naiwnej hippiski Anno Domini 2017, szybko zmienił w środę zdanie. Świeża bryza popu na początek festiwalu? Bezcenne.
Tata Bojs (środa, 19. 7.)
Uwielbiam ich. Za całokształt. Za energię. Za poczucie humoru. Za styl. Praska formacja Tata Bojs potwierdziła na Coloursach, że koncertowo wypada jeszcze ciut lepiej, niż na płytach. Milan Cais i spółka rozgrzali publiczność pod ArcelorMittal Stage do tego stopnia, że zaplanowany jako gwóźdź wieczoru boysband Imagine Dragons miał już znacznie ułatwione zadanie. Zdecydowana większość utworów zagranych przez Tata Bojs w Ostrawie zabrzmiała mocniej, bardziej rockowo, niż na albumach studyjnych. Znawcy Tata Bojs wiedzą doskonale, że zespół nie lubi się na koncertach powtarzać. Ostrawski występ był więc trochę inny od tego w Hulczynie, gdzie chłopaki zagrali tydzień później. Tata Bojs podczas tegorocznej trasy koncertowej posiłkują się m.in. świetną płytą A/B, której recenzja zagościła też na łamach Pop Artu. Na Coloursach zabrakło wprawdzie mojego ulubionego tematu „Noční linky”, ale doczekałem się innych perełek, włącznie z genialnie przemeblowanym utworem „S ní”. Milan Cais tym razem częściej biegał po scenie, niż bębnił na tyłach frontu (w roli drugiego perkusisty pojawił się ....) i według mnie całemu występowi wyszło to na zdrowie. Dużym plusem dla tej muzyki była też wieczorowa pora. Organizatorzy na całe szczęście zaplanowali występ Tata Bojs na godzinę 22.30, co umożliwiło chłopakom z praskiej Hanspaulki w pełni rozwinąć skrzydła, włącznie z pakietem multimedialnym. Inna gwiazda czeskiego rocka, David Koller, miał na Coloursach mniej szczęścia...
Michael Kiwanuka (czwartek, 20. 7.)
Przepraszam w tym miejscu Czytelników, ale to kolejny rockowy rozdział Colours of Ostrava 2017. Fani muzyki elektronicznej proszeni są o listy do redakcji z wrażeniami z występów swoich pupilów. Obiecuję, że zamieszczę każdy list w popartowej rubryce. Michael Kiwanuka zasłużył na zaszczytne miejsce w gronie najlepszych artystów tegorocznych Coloursów. Mieszanka Hendrixa, Boba Marley´a, Pink Floyd roztańczyła publiczność na szutrowej płycie ArcelorMittal Stage. Kiwanuka, który z Wielkiej Brytanii popędził w świat z prędkością światła, swoją optymistyczną muzykę kieruje do wszystkich generacji. Mój znajomy, który w 1994 roku zaliczył legendarny koncert Pink Floyd w Pradze, w utworach Kiwanuki słyszał echa Watersa z Gilmourem. Ja z kolei miałem wrażenie, że widzę reinkarnację Jimmiego Hendrixa, tylko mniej narcystyczną, a bardziej otwartą dla zwykłych słuchaczy. W Ostrawie zabrzmiały piosenki z dwóch albumów artysty, do trzeciego Kiwanuka dopiero się przymierza. Mówi się, że talent muzyka weryfikuje dopiero trzecia pozycja w dyskografii. W przypadku Kiwanuki to zwykłe bzdety. Wystarczyły bowiem pierwsze takty „Home Again”, tytułowego utworu z debiutanckiego krążka Londyńczyka (2012), by w Ostrawie zaznać nirwany, która w moim wypadku objawiła się przekonaniem, że wszystkie kobiety pod sceną są obłędnie atrakcyjne.
Norah Jones (czwartek, 20. 7.)
Dla mnie rewelacja. Dla Norah Jones był to debiutancki występ na terenie naszego kraju i z zadania amerykańska diva wywiązała się na piątkę z plusem. Norah Jones nie pozostawiła nic przypadkowi. Nagłośnienie we współpracy z organizatorami stało na najwyższym poziomie. Każdy, nawet najcichszy dźwięk ze sceny, był słyszalny i to we wszystkich sektorach pod główną sceną Česká Spořitelna Stage. Kto liczył na jazz, który w dużej mierze opanował najnowszy album artystki, „Day Breaks”, doczekał się jak najbardziej. Ja jednak po cichu liczyłem też na blues-rockowe oblicze Norah Jones i również zostałem usatysfakcjonowany. W zasadzie to Norah uszczęśliwiła wszystkich, serwując swoje największe przeboje. Oczywiście nie mogło zabraknąć „Come Away With Me”, fortepianowego standardu artystki. Muzyka wciągała zwłaszcza wtedy, gdy zespół towarzyszący artystce bujał się w obłokach bluesa, rozciągając utwory do granic wytrzymałości (dla mnie te granice mogłyby być nieskończone). Wiele osób przyjechało na tegoroczne Coloursy właśnie z powodu koncertu Norah Jones. Dwa tysiące koron zainwestowane w bilet nie były dla nich strzałem w ciemno, bo Norah Jones nie należy do sztucznych wytworów pop kultury w rodzaju Imagine Dragons. Swoją drogą, ciekawe, kto zadecydował o tym, że właśnie Imagine Dragons zasłużyli na miano headlinera tegorocznych Coloursów? Ale to temat na osobny artykuł. Brawa dla Norah Jones!
Benjamin Clementine (piątek, 21. 7.)
Kolejny czarodziej, kolejne piękne wibracje. W odróżnieniu od Kiwanuki, Benjamin Clementine przypomina introwertyka, który przez pomyłkę znalazł się na jednym z największych festiwali w Europie. Rozpoczynał od zera, śpiewając bezdomnym towarzyszom broni przed kościołami w Londynie. Ale to już przeszłość, do której Clementine niemniej chętnie wraca, bo, jak twierdzi, bez tamtych doświadczeń byłby dziś zupełnie innym człowiekiem. Chociażby zmanierowaną gwiazdą, dla której w hotelu trzeba przyszykować dwieście ręczników albo jednym z wielu anonimowych piosenkarzy na Broadway´u. Jego ostrawski koncert przerósł najśmielsze oczekiwania. Clementine z aksamitnym wokalem przypominał Feniksa, który piosenkę poetycką wyniósł z popiołów na zupełnie nowe przestrzenie. Zapomniałem o Cohenie, zapomniałem o Edith Piaf. W piątkowy wieczór liczył się tylko jeden bohater światłocieni, Benjamin Clementine. Przed Coloursami na okrągło słuchałem jego debiutu „At Least For Now”, martwiąc się nieco, czy te eteryczne piosenki nie zgubią się pod kominami Dolnych Witkowic. Niepotrzebnie.
Jamiroquai (sobota, 22. 7.)
Jay Kay wrócił. Pytanie, czy na taki powrót liczyli fani Jamiroquai. Niewiele zabrakło, a koncertu brytyjskiej gwiazdy funku w ogóle by nie było. Tajemnicą poliszynela była choroba wokalisty Jay Kay´a, na całe szczęście miłośnik soulu, brytyjskiego piwa i neonowych kurtek poliesterowych zdążył się wylizać do czasu ostrawskiego koncertu. Problem, z którym nie potrafiłem sobie poradzić podczas całego, półtoragodzinnego ostrawskiego występu Jamiroquai, były piosenki z ostatniej płyty „Automaton”. Po prostu są do bani, Jay Kay odcina na nich kupony od sławy, co starał się skrzętnie zaretuszować na scenie, biegając po niej jak za dawnych lat. Niestety muzyka nie potrafiła się wybronić, średnio wypadły bowiem również klasyczne kawałki z repertuaru grupy. Bezpośrednio przed koncertem nad Ostrawą zaszalała istna nawałnica, trzeba więc oddać honory organizatorom, że zdążyli wysprzątać i zabezpieczyć główną scenę bez większych opóźnień. Nikt się nie ślizgał ani nie pośliznął, ale oczywiście Jamiroquai to nie zespół pieśni i tańca. W trampkach, z funkiem na plecach, łatwiej pokonuje się przeszkody. Dodam jeszcze na koniec, że Jamiroquai wspólnie z inną gwiazdą sobotniego wieczoru – techno-idolami Justice – zagrali na najbardziej wypasionej scenie w historii Coloursów. Niedosyt niemniej pozostał.