Zwieńczeniem każdego „Gorola”, zwłaszcza tego jubileuszowego, 70-letniego, powinna być niedziela. Tak się utarło i na to wszyscy czekają, licząc, że będzie coś wyjątkowego. Ale właśnie ten dzień obnaża wszystkie nasze bolączki i niedomagania, i o tym słów parę w nadziei, że nie zaszkodzą, tylko pomogą.
Na to nasze największe Święto na pewno nie przychodzą ludzie, by słuchać przemówień różnie długich i różnie uduchowionych (nie wliczam w nie świetnej laudacji dyr. K. Suszki), by patrzeć, kto kogo odznacza. Wielkość i znaczenie „Gorola” nie jest na pewno w tym, ilu i jakich gości witamy. Na prawdziwych imprezach tego typu nawet prezydent kraju siedzi cicho, bo nic tu nie ma do gadania. Powitają go i tyle. W naszym zaścianku ciągnie się to i ciągnie, a ludzie patrzą na zegarki. Zegarki są jednak na nic, bowiem każdy może, jak długo chce, stąd wszystko kończy się przed północą, a powinno gdzieś koło 19, gdyby szło tak, jak powinno. A powinno być tak, że każdy ma ograniczony do minuty czas i wara go nie dotrzymać. I jak jeszcze wytłumaczyć, że pozaprogramowo wskakują na scenę kisuccy heligonkarze (w niedzielę nie miało ich być) z wójtem Hyrczawy, będącym tego dnia w niedyspozycji głosowej, nucąc „Ciymna nocka”. I znowu pół godziny z głowy. A zatem brak dyscypliny czasowej i programowej. A sam program?
„Gorol” i „Melodia” na tradycyjnie dobrym poziomie. Konwencja jest taka, że oni są pierwsi, i słusznie. Nikt bardziej od nich na to nie zasługuje. Ale czy nie skrócić ich popisów?
Nasz kultowy program „Z biegiem Olzy” był robiony dla Východnej, gdzie jest dwupoziomowa i trzykrotnie większa od jabłonkowskiej scena, co umożliwia zupełnie inną realizację programu. W Jabłonkowie wszystko było ścieśnione, skrócone, zmniejszone. Nie było tego wrażenia, ale była radość, że mamy tylu młodych, dzięki którym nie zginiemy.
O występie „Śląska” nie wiem, co powiedzieć. Miał być szczytowym punktem jubileuszu, a był wielkim zawodem. Ludzie przyszli, trwali pod parasolami, by przeżyć coś niezwykłego. I okazało się, że zespół z Koszęcina może tańczyć tylko wtedy, jak nie pada. Jednak wszyscy inni zatańczyli (a „Čarovné Ostrohy” miały karkołomne ewolucje), tylko on nie. Taki zespół – dodajmy profesjonalny – nie może sobie na coś takiego pozwolić. Musi być przygotowany na wszystko. I kiedyś był. W roku 1966 nie było zadaszonej estrady, lało jak diabli, koło 18 przestało, Jura wyskoczył na scenę i zagrzmiał: „Stasiek, zaczynómy”. I był to koncert nad koncertami. Tylko to był Stanisław Hadyna, a Jego „Śląsk” był wtedy inny. Teraz usłyszeliśmy tylko piosenki sprzed pół wieku, znakomite, nic zresztą lepszego „Śląsk” nie posiada, ale znamy je na pamięć. W sumie zawód, zlekceważenie Zaolzia, zwłaszcza „Gorola”, któremu Koszęcin zawdzięcza wiele. Tylko kto tam o tym jeszcze wie?
„Čarovné Ostrohy”, znakomite technicznie, w Jabłonkowie już były, a ich ponowne zaproszenie było nieporozumieniem. Program dyskotekowo - cyrkowy z nieustannym waleniem w plastikowe butle, przypominającym afrykańskie rytmy w buszu, absolutnie tu nie pasował.
Świetny program renomowanego Hradišťana, pełen refleksji o umieraniu i narodzinach, pełen symboliki związanej z przesileniem letnim, ma charakter medytacyjny i do finału „Gorola” pasował jak pięść do nosa. Absolutny finał powinien być dynamiczny, żywiołowy, skoczny, radosny, porwać z miejsc. Atmosfera powinna narastać, a nie maleć, słabnąć, by rozpłynąć się w ciemnościach i późnych godzinach. A zatem zabrakło dramaturgii, sensownego układu, wizji całości.
Jubileuszowa deszczowa, zapłakana niedziela niejako rzutowała na nasze możliwości „programowe”. Wychodząc z nich, można narysować dwie drogi niedzielnego gorolskigo świętowania.
Pierwsza – usprawnić je: przemówienia, odznaczenia puścić w niepamięć, sprecyzować czas przebywania na scenie wszystkich, i to mniej więcej do godz. 19 (w poniedziałek trzeba iść do pracy), zaprosić zespoły naprawdę folklorystyczne i dobre, scenariusz ustawić tak, by całość miała swoją dramaturgię i była sensownie komentowana (T. Filipczyk, gazda, który tu pasuje jak mało kto, ustępuje pola młodszym, a ci muszą się jeszcze napracować, by z Gorolskigo Święta nie zrobić pierwszego lepszego festynu). Na pewno wszyscy się starają, jak tylko mogą, tylko problem w tym, co na razie mogą.
I możliwość druga – niech niedziela jest jakimś właśnie festynem, gdzie nie najważniejsze jest to, co na scenie, ale wokół niej, czyli spotkaniem towarzyskim przy stoiskach z programem w tle, nie bardzo określonym kulturowo i czasowo. Tylko wtedy nie byłyby to spotkania folklorystyczne, tylko towarzysko-gastronomiczne. Na to nas na pewno stać.
A fenomen Gorolskigo Święta? Jest to w głównej mierze fenomen naszego bezgranicznego poświęcenia w przygotowaniu Lasku Miejskiego, wozów alegorycznych, stoisk, wspaniałych dań, pokazów rękodzielniczych, imprez towarzyszących. To tysiące godzin przepracowanych „dla sprawy”. Przed tymi bezimiennymi, prawdziwymi twórcami „Gorola” ukłon do samej ziemi. Jura spod Grónia wiedział, co mówi, gdy chwiejącym się głosem tak wyrażał im swoją wdzięczność: „Ludkowie Złoci, dlo Was bych pruł flaki”. Gdy ich zabraknie, wszystko szlak trafi. I nie pomogą miliony, bowiem możemy je mieć i na nich polec. Nasza siła nie jest w pieniądzach, ale w tym, by umieć wybrać właściwą drogę, drogę mądrą, duchową i wspólną.
Daniel Kadłubiec