sobota, 17 maja 2025
Imieniny: PL: Brunony, Sławomira, Wery| CZ: Aneta
Glos Live
/
Nahoru

Nasza pieśń domowa | 20.05.2017

Parafrazując twórcę „mniemanologii stosowanej”, znanego satyryka i samozwańczego profesora Jana Tadeusza Stanisławskiego (autora cyklu „wykładów” radiowych „O wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia”), toczy nam się obecnie dysputa na temat wyższości Jednych Domów nad Domami Drugimi. I bynajmniej nie chodzi tu o liczbę kondygnacji – jeżeli ktoś nie jest do końca zorientowany – lecz napisów na elewacjach.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 45 s
Fot. ARC

Otóż jak to swojego czasu Kościół zachodni dopisał był w „Credo”, przy ustępie o pochodzeniu Ducha Świętego, słówko „Filioque” (co się tłumaczy „i Syna”), wywołując tym samym zgorszenie u Bizantyjczyków, tak teraz na Zaolziu pojawiły się oddolne inicjatywy, aby na siedzibach miejscowych kół Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego, pomiędzy słowem „DOM” a skrótem „PZKO” wstawić jeszcze przymiotnik „POLSKI” – czyli „DOM POLSKI PZKO”. Albo wręcz (małpując wzory z New Town, Nowych Święcian czy podcieszyńskiego Kościelca) ograniczyć się jedynie do „DOMU POLSKIEGO”.

A nie powinno się przecie nic dopisywać, a choćby i literki zmieniać, skoro – jak powiada tradycja – budynki z napisem „DOM PZKO” (niekiedy nawet i bez tego, zbyt z polska brzmiącego rzeczownika na początku) są na Zaolziu od zawsze. To mocny argument i trudno go podważyć, nawet jeżeli statut o tym milczy. Wszak każde dziecko wie, że historia regionu rozpoczęła się w czerwcu 1947 roku, kiedy to ekspozytura Krajowej Rady Narodowej w Ostrawie w łaskawości swojej pobłogosławiła wspomnianemu statutowi. Wcześniej nie było po prostu nic. Czarna otchłań ziejąca pustką 

Ale „innowatorzy” w przebiegłości swojej nie podejmują jednak tego wątku, tylko uderzają w narodowy bębenek. Że jeśli ktoś z Macierzy przyjedzie na Zaolzie (jakby nie miał dokąd się wybierać), to nie będzie wiedział co to jest „PZKO”.

– To se zrobi zdjęcie i wygoogluje. I się dowie. A w ogóle to oni, ci Polacy z Polski i tak nie wiedzą, że tu jesteśmy, więc po co im się dowiadywać? Poza tym, to my jesteśmy prawdziwymi Polakami, co poświadczył wielokrotnie na papierze profesor Jan Miodek, a nie te czterdzieści milionów. Więc po co nam oni? — słychać celne riposty na zasadzki intrygantów-dopisywaczy, którzy jakby udają, że nie są świadomi tego, że wstawianie słowa „POLSKI” wywołuje waśnie w społeczności i dzieli wspólnotę zaolziańską, której jedność była wręcz przysłowiowa od zawsze (czyli od wspomnianego 1947 roku). Nie było tu nigdy swarów na linii katolicy-ewangelicy, partyjni a bezpartyjni, nie było donosicielstwa i podkładania kłód pod nogi, o czym duchy Pawła Kubisza, Henryka Jasiczka, Jana Rusnoka, Władysława Sikory i wielu innych przy pierwszym seansie spirytystycznym zaświadczyć mogą.

Nie bez znaczenia jest też fakt, że owo niezręczne określenie „POLSKI” jest odbierane pejoratywnie w światowych językach, by wspomnieć „polnische Wirtschaft” czy „polish jokes”. Stąd „POLSKI” to gorszy, pewnie z dziurawym dachem i odpadającym tynkiem, a także ledwie trzymający się pionu. Dlatego też „POLSKIEMU” mówimy stanowcze nie, a robimy to jeszcze bardziej dobitnie, kiedy legitymujemy się polskim (co za przykrość) paszportem.

A jest jeszcze kwestia marki, czego również dopisywacze zdają się nie dostrzegać. PZKO to przecież marka i nie wolno nic w niej zmieniać, ani na jotę! Można oczywiście zastanowić się nad tzw. rebrandingiem, czyli procesem przekształcenia wszystkich zawartych w niej elementów ze znakiem graficznym na czele, aby osiągnąć „lepszą pozycję na rynku” – jak powiada fachowa literatura – ale po co, skoro jest ona świetnie rozpoznawalna wśród swoich (liczba członków Związku wzrasta od lat w postępie iście geometrycznym), a i wśród obcych w terenie (każde dziecko z kuferkorskiej rodziny doskonale rozszyfrowuje zawarty w niej skrót) oraz zagranicą (no może prócz tych wspomnianych Polaków, ale ci nikomu nie są do szczęścia potrzebni). A poza tym, kto za to zapłaci, co? Zważywszy na ogólnie panujące ubóstwo, że każdy siedem razy obejrzy koronę zanim zdecyduje się kupić bochenek chleba (o uiszczaniu co roku horrendalnej wprost sumy za związkowy znaczek już nie wspominając) jest to pytanie niezmiernie ważne. 

To oczywiście swawolne żarciki felietonisty, bo przecież te wszystkie swary, te kłótnie o „zaolziańskie Filioque” to tak naprawdę tylko ustawka. To pod publiczkę robione jest jedynie, aby „lud pospolity” – że posłużę się określeniem jednego z prezesów – nie zasnął i nie popadł w marazm i odrętwienie. I dlatego też musi co chwila otrzymywać życiodajną dawkę adrenaliny. Prawdziwe wszak myślenie na temat używania słowa „POLSKI” w kontekście do siedzib PZKO kryje się bowiem we wnętrzu.

We wnętrzu, niemal zaraz po przestąpieniu progu, można się bowiem natknąć na wiszącą od dziesięciu lat tablicę. Metalową i błyszczącą. Na niej polski orzeł a pod spodem napis, aby wszystkim było wiadomym, że „Remont Domu Polskiego w Jabłonkowie jako dar Narodu Polskiego dla Rodaków sfinansowano z dotacji Senatu Rzeczypospolitej Polskiej”. Tak, tak, dokładnie tak jest napisane – „Domu Polskiego w Jabłonkowie”. Poniżej zaś dosłowny przekład na potrzeby zapominających języka w gębie tustelan, miejscowych Czechów tudzież praskich VIP-ów: „Generální oprava Domu PZKO v Jablunkově dar polského národa krajanům financován z dotace Senátu Polské republiky”.

Ciekawe tylko, że nazwę „Dom Polski” przetłumaczono na „Dům PZKO”. Freudowska pomyłka? Marka „PZKO” w Senacie Rzeczypospolitej jednak nieznana? A może „my jsme pezetkaovské národnosti”? Wyjaśnienie tego curiosum jest chyba bardziej prozaiczne – po prostu jak jesz chleby z dwóch konkurencyjnych piekarni, to i dwie pieśni śpiewaj. Ale nie fałszuj

 

Jarosław jot-Drużycki

.

 



Może Cię zainteresować.