czwartek, 25 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Jarosława, Marka, Wiki| CZ: Marek
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: VOO VOO - Premiera (recenzja) | 29.11.2022

Listopad lubi być bardzo melancholijny. A kiedy do tego jesiennego, smutnego krajobrazu dołączy najnowszy album grupy Voo Voo, sytuacja robi się poważna i piękna zarazem. 

Ten tekst przeczytasz za 5 min.
Fot. ARC

 

Nie sposób policzyć, ile świetnych albumów nagrał w swojej 37-letniej karierze zespół skupiony wokół Wojciecha Waglewskiego i Mateusza Pospieszalskiego. Z tych ostatnich mógłbym jednym tchem wymienić „Za niebawem” (2019), „7” (2017) czy „Dobry wieczór” (2014). Jednak ta lista jest znacznie dłuższa, skądinąd fani zespołu lubią mawiać, że w dyskografii Voo Voo nie ma słabych pozycji. Znakomita „Premiera” nie odbiega od tej reguły. 

Dla mnie Wojciech Waglewski jest ewenementem na polskiej scenie rockowej. Muzykiem nieustannie poszukującym nowych rozwiązań aranżacyjnych, dla którego sztywne ramy to jak kajdanki. To, co zespół rozwinął na poprzednim albumie „Za niebawem”, na najnowszej płycie „Premiera” kontynuuje z werwą Indiany Jonesa. Niby to, co gra od lat Voo Voo, wpisuje się w klimat blues-rocka z domieszką jazzu i awangardy, ale „niby” robi różnicę w definicji muzyki granej przez Waglewskiego i spółkę. Kiedyś podobne wibracje, podobne ciarki na plecach wywoływała we mnie każda nowa płyta brytyjskiej grupy Dire Straits. Głównie za sprawą Marka Knopflera, potrafiącego na gitarze stworzyć z pozornie prostych nut prawdziwe dzieło sztuki. Waglewski, którego styl gry jest rozpoznawalny od pierwszego akordu, a jego solówki są tak samo skomplikowane technicznie, jak cudne, też posiadł dar  stwarzania magii w tonacjach, w których wielu innych pogubiłoby się na dobre.

 
 

Album „Premiera” został nagrany w pięcioosobowym składzie: Wojciech Waglewski (śpiew i gitara), Mateusz Pospieszalski (saksofony altowy i barytonowy, klarnet basowy, fortepian, śpiew), Karim Martusewicz (gitara basowa, kontrabas), Michał Bryndal (perkusja) oraz Piotr Chołody (stylophone, tanpura, perkusjonalia). Moda na duety obrodziła na płycie dwoma wyjątkowymi utworami – „Łajba” powstała z gościnnym udziałem wokalistki Mashy Natanson, z kolei „Ochota” i „Bezruch” zostały nagrane z Hanią Rani, kompozytorką, pianistką i wokalistką. „Doszło do fantastycznej współpracy z dwiema kobietami: Mashą Natanson, której talent naprawdę zasługuje na rozpowszechnienie i jeśli choć trochę nam się to udało, to już jest to sukces. Spotkanie z Hanią Rani było wyjątkowo i zaskakująco wręcz spójne, gdyż jak się okazało moja anarchia harmoniczna i nieprzewidywalność inwencji muzyków zespołu są jej bliskie” – tak o tym spotkaniu mówił Waglewski przy okazji promocji albumu.

Początek płyty, w tematach „Ochota” i „Leżozwierz”, utrzymany jest w klasycznych klimatach Voo Voo. Pełen zadumy śpiew Waglewskiego, tematy przemijania i wątki społeczne, instrumentalna przestrzeń ocierająca się o jazz (świetna wstawka fortepianowa Mateusza Pospieszalskiego w temacie „Ochota”), klimat starego pubu z muzyką dla samotnych serc – to „wszystko wygląda jak płyta Voo Voo i smakuje jak płyta Voo Voo” – że posłużę się kolejnym cytatem Waglewskiego. Dalej jest równie bezpiecznie – bez hip-hopu „szmuglowanego” do domu Waglewskich przez synów Bartosza i Piotra (czyli Fisza i Emade), bez pretensjonalnych przytulanek wywołujących często efekt odwrotny do zamierzonego. 
 
 

W temacie „Ulicy okno” deszcz stuka o szyby trochę jak w twórczości Grzegorza Turnaua, w połowie odpłyniemy dosłownie, z gitarą Waglewskiego kreślącą piękne obrazy. Wspomniana „Łajba” nagrana z Mashą Natanson to dla mnie najbardziej radiowy utwór na płycie. Finał piosenki utrzymany jest w ostrzejszej, rockowej stylistyce, ale zanim cała sekcja Voo Voo wrzuci piąty bieg, oddajemy się blues-rockowej uczcie z nieco orientalnym wokalem Mashy Natanson w tle. Muzyczna litania „Beskidy” to kolejna perełka na tym albumie. Tekst, w który warto się wgłębić, w symbiozie z urzekającą saksofonową medytacją otrzymał bluesową oprawę i atrakcyjną dla mieszkańców Śląska Cieszyńskiego nazwę. Nie znajdziemy tu jednak żadnych elementów folkloru góralskiego, nic z tych rzeczy. Moim skromnym zdaniem (ale idealnie byłoby zapytać o to Waglewskiego) Beskidy posłużyły tu za symbol ziemskiej wędrówki w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze pytania. 

Ostatnich pięć kawałków na płycie nosi nazwy zaczynające się od „bez”. Gra słów to ulubiona zabawka Voo Voo, uwielbiana zresztą przez fanów. W tym „bez-zestawie” idealne do tańca o poranku są utwory „Bez sensu” (lekko psychodeliczny, z podniosłym refrenem) i „Beztrosko” (z rockowym parciem na bramkę). Pisałem, że na płycie nie ma pretensjonalnych przytulanek, co nie oznacza, że ich wcale nie ma. Jest jedna: wyjątkowa, bezpretensjonalna, tak mądra i piękna, jak tylko muzyka potrafi być. „Bezruch” z gościnnym udziałem Hani Rani to taki utwór, który śmiało może się stać nieśmiertelnym w dyskografii Voo Voo. Utwór przecudnej urody.    


 



Może Cię zainteresować.