W krainie cudów. II cz. opowieści o wyprawie marzeń z Hawierzowa do Patagonii | 20.05.2020
Patagonia... Już samo to słowo pachnie przygodą: Andy, pampasy, lamy, kondory! Od dłuższego czasu marzyliśmy z mężem o podróży w góry Ameryki Południowej, ale nie znając ni w ząb hiszpańskiego, wciąż się wahaliśmy... Wracamy dziś do Ameryki Południowej. To drugi odcinek przygody w Patagonii.
Ten tekst przeczytasz za 7 min. 15 s
Na zdjęciu autorka opowieści o podróży do Patagonii Renata Bilan, dziennikarka Czeskiej Telewizji Ostrawa. Fot. Renata Bilan
Torres del Paine można zwiedzić wybierając jeden z dwóch popularnych szlaków: O-trekking, który okrąża skalne wieże, oraz W-trekking, nieco krótszy, który można „zrobić” z dwóch stron, w ciągu kilku dni. My wybraliśmy opcję „W” – głównie dlatego, że w czasie, kiedy zamawialiśmy noclegi, większość miejsc była już zajęta i trekking musieliśmy dostosować do tych kempingów, w których udało nam się znaleźć wolne miejsca.
Zaraz po rozbiciu namiotu w Campingu Central (czysto, dużo zieleni, schludne toalety, ciepła woda) wyruszamy pod słynne Torres. Jest lato, ale pogoda w każdych górach bywa zmienna, a tutaj szczególnie. Ubieramy się więc przezornie „na cebulkę”. Wieje. Właściwie od tej chwili aż do końca naszego pobytu w Patagonii wiatr towarzyszy nam nieustannie. Ustalamy nawet własną skalę: 1) bardzo silny wiatr 2) cholernie silny wiatr 3) cholernie silny wiatr z deszczem.
Trasa nie jest trudna, ale wydłuża się współmiernie do tego, jak zatrzymujemy się, by podziwiać krajobraz (ja), pstrykać zdjęcia (mąż) i w zależności od tego, czy słońce świeci, czy chowa się za chmurami, ubierać czy pakować kurtki (oboje). Po drodze mijamy tabliczkę z napisem „Windy Pass”. Pytanie „Jak może wiać jeszcze więcej?!” niespodziewanie silny podmuch wiatru dosłownie wciska mi w gardło. Przekonuję się, że może. Zasłaniam usta i nos szalikiem, żeby w ogóle móc oddychać (tak, tak!, wtedy jeszcze z powodu wiatru, a nie koronawirusa!). Kiedy docieramy do schroniska Chileno, niebo zasłaniają chmury i zaczyna padać. W chmurach znikają też wieże Torres del Paine. Próbujemy przeczekać deszcz, ale robi się późno – do celu pozostają jeszcze prawie dwie godziny drogi, nie zdążylibyśmy przed zmrokiem, a poza tym nie czuję się najlepiej. Z żalem zawracamy, świadomi tego, że drugiej szansy już nie będzie. Jutro trzeba spakować manatki i przemieścić się do kempingu Paine Grande, gdzie zarezerwowaliśmy kolejne dwa noclegi.

Nad jeziorem Pehoe
Rano czuję się jeszcze gorzej. Pokonanie z ciężkim plecakiem prawie 30 km raczej nie wchodzi w rachubę. Szczęśliwie spotykamy dwie dziewczyny z grupy, z którą początkowo mieliśmy jechać – mają samochód i proponują nam podwiezienie do przystani w Pudeto, skąd łodzią można przepłynąć przez jezioro Pehoe wprost do celu, czyli do kempingu Paine Grande. Auto wprawdzie ledwo trzyma się kupy, a silnik wydaje dźwięki, od których jeżą się włosy na głowie, ale jedziemy. Droga (szutrowa) jest pusta, mijamy stada lam guanako, ale nie zatrzymujemy się, by zrobić zdjęcia – bo a nuż samochód już nie ruszy. Po przybyciu na miejsce przypominam sobie kolejną dobrą radę, wyczytaną w przewodnikach: uwaga przy otwieraniu drzwiczek samochodu! Potężny podmuch wiatru niemal wyrywa mi je z ręki. Nieco ponad 100 m, dzielące parking od przystani, pokonuję zgięta wpół, błogosławiąc ciężki plecak trzymający mnie przy ziemi i kijki trekkingowe, które pomagają mi jako tako zachować równowagę. Stateczek już czeka, wchodzimy na molo – tu kolejny poryw zdmuchuje mi z głowy ciasno przylegający do niej „komin”. Z niedowierzaniem patrzę, jak kilkanaście metrów dalej kolorowa szmatka znika w kryształowej otchłani jeziora. Może to znak, że powinnam tu jeszcze kiedyś wrócić...?
Poza tym, że „wieje jak cholera”, jest pięknie – słonce świeci, jezioro jest aż kiczowato błękitne i gdyby nie fale wywołane przez wiatr, odbijałyby się w nim okalające go skały. Malowniczy, choć tak samo wietrzny, jest też „nasz” kemping. Namiot rozbijamy w trybie przyspieszonym, uważając, by nie pofrunąć razem z nim. Linki obciążamy kamieniami – na szczęście jest ich tu pod dostatkiem. Pogoda się psuje – pada deszcz, wieje, albo pada i wieje równocześnie. Szybki rekonesans kempingu – jest duża kuchnia turystyczna, łazienka z ciepłą wodą, jest też sklepik, gdzie można kupić nawet świeże owoce, jarzyny, pieczywo, jajka. Ceny niezbyt zachęcające, ale po kilku dniach konsumowania kaszek i różnych „błyskawicznych” dań w proszku nie potrafię się oprzeć pokusie. Z ogromną kanapką i termosem ciepłej herbaty znikam w targanym przez wiatr namiocie, podczas gdy moja „druga połówka” udaje się na spacer po okolicy.
W stronę lodowca
Nazajutrz już wypoczęta i w lepszym humorze daję się namówić na wyprawę pod lodowiec Grey. Pomimo że oddalamy się od jeziora, nadal wieje. Coraz więcej wokół martwych, niemalże białych drzew. Początkowo przypisuję to właśnie częstym deszczom i wiatrowi, dopiero po chwili zauważam na niektórych pniach czarne plamy. Spalenizna. Uświadamiam sobie, że widocznie właśnie tu nie tak dawno szalał pożar – nie tylko ten, wywołany w 2005 roku przez czeskiego turystę, z którego winy (przewrócony palnik) spłonęło ok. 7 proc. powierzchni parku, ale też kilka innych, w których niekoniecznie maczali palce nieostrożni turyści. Przyroda powoli radzi sobie ze spustoszeniem, ale widoczne wszędzie kikuty drzew sprawiają przygnębiające wrażenie.
Droga prowadzi wzdłuż jeziora. W pewnej chwili w jednej z zatoczek zauważamy kawałki czegoś w kolorze niebieskim. Kry. Im bliżej lodowca, tym gęściej upstrzona jest nimi tafla rzeczywiście szarej powierzchni jeziora Grey. Wreszcie za którymś z zakrętów pojawia się On. Ogromna masa niebieskawego lodu wygląda jak rzeka, która znieruchomiała, wpływając do jeziora. Grey o długości 28 km i powierzchni 270 kilometrów kwadratowych jest jednym z największych lodowców w Patagonii. Walcząc z wiatrem podchodzimy prawie do samej tafli jeziora. Podziwiamy w milczeniu – zresztą inaczej się nie da.
W drodze powrotnej na szczęście wiatr wieje nam w plecy. To lepsza opcja, ale i tak kilka razy przy silniejszych podmuchach potykam się i prawie przewracam na twarz. Jak ja nie cierpię tego wietrzyska!
Nad jeziorem Pehoe spędzamy jeszcze jeden dzień, po czym wracamy piechotą (niespełna 30 km) wzdłuż masywu Cuernos do Campingu Central. Idziemy z ciężkimi plecakami, droga jest jednak o wiele przyjemniejsza – choć wierzchołki nocą pokrył śnieg, dzień jest w miarę ciepły i słoneczny, trochę też ustaje wiatr. Po drodze mijamy kilka leśnych kempingów – fajnie byłoby tu zostać i nacieszyć się pięknem gór i przyrody, ale nie mamy rezerwacji. Mijamy grupkę turystów z zadartymi do góry głowami. Z ciekawości też spoglądamy w tę stronę: dwa ciemne, powoli krążące na tle nieba punkty. Nie do wiary – to chyba kondory!
Kiedy następnego dnia opuszczamy Park Torres del Paine, pomimo że nie widzieliśmy wszystkich jego cudów, czujemy się w pełni usatysfakcjonowani. Zresztą nie opuszczamy jeszcze Patagonii, ale ruszamy, tym razem już samochodem, do jej argentyńskiej części. Ale o tym już w następnym odcinku...
(Zdjęcia: Renata Bilan)