Nie ma to jak w kolektywach | 14.05.2018
Ten tekst przeczytasz za 5 min. 30 s
Fot. ARC
Rozpocznę
od wyznania: nie byłem członkiem żadnej organizacji dziecięcej, młodzieżowej,
studenckiej czy zresztą jakiejkolwiek innej. Nie należałem też zatem do
jakiejkolwiek partii – czy to w PRL-u, czy III Rzeczpospolitej. Nie, żebym był
jednostką aspołeczną, co to, to nie. Ale… Propozycje partyjnych legitymacji
dostawałem i jako student, i jako nauczyciel akademicki (Jak ironizował Jacek
Kaczmarski w „Korespondencji klasowej”: Weź ty się skolektywizuj! Nie ma to jak
w kolektywach!) ale… Ale – nie. Zamiast partyjnej ścieżki kariery – czekała
mnie raczej groźba całkiem realnej marginalizacji, ba, nawet wykluczenia. „Dobry
fachowiec, ale bezpartyjny” – ten sposób myślenia wykpiwała nawet PRL-owska
prasa. Przyznaję zaś ze skruchą, że ekstrawagancka myśl, iż mógłbym – jako
partyjniak – modyfikować, ba, nawet rozwalać System od wewnątrz w ogóle nie
przyszła mi do głowy. Zostawmy, to nie jest felieton o moich partyjnych
deficytach. Przypomnę więc tylko strofy wiersza barda sowieckiej rewolucji Włodzimierza
Majakowskiego: „Chcę, by zajaśniało na nowo/ najdostojniejsze ze słów –
partia./ Jednostka! Co komu po niej?!/…Partia – to głosów jeden poryw -/…
Partia – to ręka milionopalca,/w jedną miażdżącą pięść zaciśnięta./ Jednostka –zerem,
jednostka – bzdurą…”. Ale… Ale – nie. Nie znaczy to, że nad fenomenem
„człowieka partyjnego” się nie zastanawiałem. Materiału dostarczały mi zarówno
obserwacje własne (to prawda, wyrywkowe, niesystematyczne, niereprezentatywne),
jak i literatura – jedna z najważniejszych powieści jaką przeczytałem w młodym
wieku, to „1984” George’a Orwella, a partia z Wielkim Bratem na czele jest w
niej wszak wszechobecna. Partia… Jeśli chce się przybliżyć fenomen „człowieka
partyjnego”, to czerpać można (i trzeba) nie tylko z literatury social-fiction.
Historyk Piotr Gontarczyk w swojej książce zatytułowanej „Polska Partia
Robotnicza. Droga do władzy 1941-1944” opisuje taką oto sytuację: „Mieczysław
Hejman, jeden z radiotelegrafistów kierownictwa Polskiej Partii Robotniczej,
popadł kiedyś w konflikt z wykładowcą szkoły Kominternu czyli Międzynarodówki
Komunistycznej. Zamknął się wtedy w pokoju i chciał popełnić samobójstwo z
obawy, że zostanie wyrzucony z partii. Jego siostra Eugenia Brun wspominała: Myśmy
wywalili drzwi. On leżał na kanapie i jęczał a właściwie łkał. Wyglądał
straszliwie: - Jak to, ja całe życie, całą młodość oddałem partii. Nie ma nic
innego poza partią, to mnie teraz wyrzucą z partii? Ja tego nie przeżyję!”. Co
wytwarzało w człowieku partyjnym tak dramatyczne przeżywanie związku z partią,
tego oczywiście można się jedynie domyślać. Oczywiście może w grę wchodzić
wierność idei, ale może też całkiem co innego. Dlatego warto tu przytoczyć
przypadek, który odnotował węgierski pisarz Sandor Marai w swej, opartej na
faktograficznym materiale eseistycznej, powieści zatytułowanej „Ziemia! Ziemia!
Wspomnienia”. Oto w roku 1944 krewniak pisarza, na chwilę przed wejściem Sowietów
do Budapesztu dalej sprzyjał nazistom, czyli – sprawie przegranej –
„Podchmielony walił dłonią w stół i powtarzał frazesy ze wstępniaków gazetowych
o ‘wytrwaniu’ i ‘sojuszniczej wierności’”. Krzyczał do pisarza „Ja jestem
narodowym socjalistą. A ty nie możesz tego zrozumieć, bo masz talent. Ja nie
mam talentu i dlatego potrzeba mi narodowego socjalizmu”. Przytoczone przeze
mnie przypadki dotyczą – pierwszy komunisty Mieczysława Hejmana, drugi –
nieznanego z nazwiska węgierskiego nazisty; reprezentantów dwu różnych, wrogich
sobie orientacji ideowych. Czy podobieństwo postaw ludzi partyjnych powinno nas
specjalnie dziwić? No cóż… Jeden z przywódców nazistowskich Niemiec Albert
Speer wspominał relację szefa MSZ III Rzeszy Ribbentropa z jego wizyty w
Moskwie latem 1939 roku: „Opowiadał Hitlerowi, że jeszcze nigdy nie czuł się
tak dobrze, jak pomiędzy współpracownikami Stalina: >>Jak gdybym był
wśród naszych starych towarzyszy partyjnych, mein
Führer” (Albert Speer, Wspomnienia, MON Warszawa 1990, s.204). No cóż,
zawołanie i motto życiowe człowieka partyjnego jest wszak proste i czytelne –
raz w partii, zawsze w partii! A że zmienia się partyjne barwy? Wreszcie
dzisiaj najbardziej zaskakujące z pozoru transfery partyjne nikogo jakoś
specjalnie nie dziwią. Czy się pomylę jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że
współczesny człowiek partyjny jest znacznie bardziej elastyczny od swego
typowego protoplasty? Pewnie rzeczywiście jest przynajmniej trochę bardziej
elastyczny. Co nie oznacza, że nowy, taki bardziej soft partyjniak zupełnie odżegnuje się od dobrych bardzo zresztą dawnych
wzorów, jeśli to tylko dla niego korzystne. Jakie to wzory? Prawie dwa wieki
temu wybitny bez wątpienia polityk jakim był Charles-Maurice de Talleyrand w
czasie ulicznych zamieszek wyjrzał przez okno. – O, nasi wygrywają! – ucieszył
się. – A którzy to „nasi” – zapytał ktoś najwyraźniej niezorientowany w
kameleonowatej naturze Talleyranda. Ten zaś odpowiedział mu bez skrępowania. –
O tym, którzy to są „nasi”, dowiemy się z jutrzejszych gazet.