Na wiosenne porządki cmentarza ewangelickiego w starej Karwinie zaprasza Stanisław Kołek, jeden z inicjatorów tej akcji.
Jesienią zeszłego roku wielkim echem odbiła się inicjatywa Beerclubu – Braci Kuflowej na Zaolziu, porządkowania niszczejącego od lat cmentarza ewangelickiego w starej Karwinie na dawnej kolonii Meksyk. Co się udało wtedy zrobić?
– Przepracowaliśmy trzy soboty w październiku; udział wzięło około trzydziestu wolontariuszy. W tym czasie uporządkowaliśmy „na grubo” dwie trzecie powierzchni cmentarza, czyli ok. czterech tys. metrów kwadratowych. Przede wszystkim zajęliśmy się wycinką krzewów, suchych drzew i wyniesieniem konarów oraz gałęzi poza teren nekropolii. Teraz trzeba dociąć to, co zostało, a potem zabrać się za czyszczenie grobów z mchu czy postawić przewrócone pomniki.
Kiedy zaczynacie?
– Już w najbliższą sobotę, 7 kwietnia, a potem 14 i 21. Gdyby przypadkiem była zła pogoda, to mamy jeszcze termin rezerwowy na 28. Po prostu zależy nam, aby do maja mieć to wszystko gotowe.
Jak ostatnio tam byłem, to widziałem, że jeden z grobów został świeżo przez kogoś wyczyszczony, czyli widać, że ludzie chętniej zaczęli przychodzić na ten cmentarz.
– Też tam byłem w zimie. I naliczyłem kilkanaście grobów, które zostały odnowione przez właścicieli już po naszej brygadzie. Jeśli ta „gruba robota” została zrobiona, to teraz te porządkowe prace koło grobu każdy robi we własnym zakresie, bo wreszcie ma do niego dostęp. I to jest bardzo pocieszające, że do czegoś takiego doszło. Chciałem przypomnieć jednak, że pracowali z nami m.in. Helena i Piotr Grimmowie i Otto Santarius, którzy mają tam pochowanych przodków. Ich groby były zadbane, utrzymane i to wcześniej, niż myśmy tam przyszli. Właściwie po kilku grobach było widać, że stale ktoś je odwiedza. Dlatego też nie można powiedzieć – jak to się czasem zdarza – że ten cmentarz jest „całkowicie zapomniany”, ponieważ ci, którzy tam chodzą, mogliby się obrazić. I to trzeba podkreślić, że nie przez wszystkich został zapomniany i nie wszyscy chcieli, by został zapomniany. Pamiętam jak pani Helena zadzwoniła do mnie po artykule w „Głosie” i dziękowała, żeśmy tę akcję zapoczątkowali, bo ona wcześniej bardzo chciała, by tak się stało, ale nie miała dojścia do ludzi, którzy by to mogli zorganizować i ruszyć sprawę z miejsca.
Cały wywiad znajdziecie we wtorkowym drukowanym „Głosie”.
(jot)