Tak naprawdę pomnażamy dobra, żeby móc się nimi dzielić – mówią bracia Adam, Mariusz i Waldemar Wałachowie. Po sprzedaży cztery lata temu firmy Walmark o ich biznesowych dokonaniach zrobiło się cicho. Tymczasem u Trzech Muszkieterów cały czas coś się dzieje. Ich nazwisko pojawia się przy kolejnych inicjatywach na Zaolziu, by wymienić choćby powstałe ostatnio Centrum Polskie, Fundusz Rozwoju Zaolzia czy matching w PZKO Bystrzyca. Oto pierwszy po latach wywiad z biznesmenami, którzy mówią otwarcie, że pracują po to, żeby pomagać.
Widzę, że panowie nie do końca są opaleni...
Mariusz Wałach: – Byłem nad Bałtykiem, mieliśmy fajną pogodę, ale to było dwa miesiące temu, więc już opalenizna zeszła.
Z tą opalenizną na początek wywiadu nie ma nic przypadkowego. Można bowiem usłyszeć takie głosy, że po sprzedaży Walmarku przeprowadziliście się na Hawaje i pijecie drinki z palemką. Jeżeli więc macie jakąś opaleniznę, to typowo bałtycką...
Adam Wałach: – Tak naprawdę to jest dokładnie na odwrót. Ja sam, a bracia chyba też, mam wrażenie, że pracuję więcej, niż za czasów Walmarku, więc o żadnych Hawajach nie może być mowy (śmiech). W poprzedniej firmie też było dużo pracy, ale mieliśmy w sumie 1000 pracowników, a w grupie inwestycyjnej Aternus jest nas 10 ludzi.
Waldemar Wałach: – Emerytura? To jeszcze nie dla nas.
Dlaczego w ogóle zapadła decyzja o sprzedaży Walmarku? Uznaliście panowie, że w sprzedaży suplementów diety się wyczerpaliście i chcieliście zrobić coś nowego? Byliście w końcu na absolutnym szczycie: w 2010 roku tytuł przedsiębiorcy roku, firma bardzo dobrze prosperowała, podbijając nowe rynki w Europie...
A.W.: – Myśmy nie chcieli sprzedawać firmy, ale od 10 lat pukali do naszych drzwi wielcy inwestorzy strategiczni z pierwszej dziesiątki firm farmaceutycznych na świecie, np. Sanofi, Perrigo, Polfarma, którzy chcieli kupić cały Walmark, tak również inwestorzy finansowi. My tymczasem po 22 latach prowadzenia firmy, kiedy byliśmy w suplementach diety i lekach OTC nr 1 we wschodniej i środkowej Europie, szukaliśmy partnera strategicznego, by pomógł nam zdobyć rynki Europy Zachodniej i stać się nr 1 w całej Europie. I tak też się stało – odstąpiliśmy 50 procent firmy funduszowi inwestycyjnemu z Londynu.
M.W.: – Niestety trzyletnie partnerstwo z tym funduszem nie spełniło naszych oczekiwać – kultura firmy rodzinnej zderzyła się z kulturą wielkiej korporacji, której wartości bardzo często nie szły w parze z tymi, które my wyznawaliśmy w prowadzeniu biznesu. W końcu stanęliśmy przed dylematem: albo przejąć z powrotem całą firmę, albo sprzedać drugą połowę funduszowi i zacząć coś nowego. Ta druga opcja wydała nam się lepszym rozwiązaniem przede wszystkim dla firmy, ale również i dla nas. Po 25 latach budowania firmy sukcesu nie była to dla nas łatwa decyzja, ale z drugiej strony mieliśmy jasną wizję, co chcemy robić i cieszyliśmy się na nowe wyzwania, więc zamknęliśmy stare, otwierając nowe.
Panowie macie swoje dzieci, wnuki. Czy można powiedzieć, że Walmark to takie wasze dziecko, które skończyło szkoły i wyszło z domu? Niby jest gdzieś daleko, ale cały czas się nim przecież interesujecie?
W.W.: – Nie da się zapomnieć o tym, co się stworzyło od podstaw. Za każdym razem kiedy jestem w sklepie spożywczym, na półce z napojami i sokami szukam produktów marki Relax – dziś to numer jeden w Czechach, a to jest takie nasze dziecko. Tak samo w aptekach śledzę marki Walmarku – Proenzi, Urinal, Septofort, itp. Tak będzie chyba do końca życia.
A.W.: – Ten sentyment na pewno pozostanie. Z drugiej jednak strony nie chciałbym stwarzać sytuacji, z jaką mamy do czynienia w wielu przypadkach, gdy wiele osób coś buduje i do końca życia żyją z tego sentymentu. Zatrzymali się w miejscu, nie robią nic innego, a żyją wspomnieniami. Dziś postrzegam to wszystko w ten sposób, że dzięki sprzedaży poprzedniej firmy mogliśmy wejść na o wiele wyższy poziom – chodzi zarówno o biznes, jak i społeczne projekty.
M.W.: – Oczywiście losy firmy nie są nam obojętne, choćby z uwagi na ludzi, których my zatrudnialiśmy. Cieszymy się, że obecny właściciel – firma farmaceutyczna Stada Group – chce dalej rozwijać ten interes. O ile nam wiadomo, to Stada ma zamiar inwestować duże środki w rozwój produkcji w fabryce Walmarku w Trzyńcu. I to nas bardzo cieszy, bo „nasze dziecko” dalej się będzie rozwijać. Trudno byłoby nam się pogodzić dziś z odwrotną sytuacją, gdyby pojawiły się plany zamknięcia tej firmy.
Czy po sprzedaży Walmarku od razu pojawił się pomysł na nową firmę?
W.W.: – Jeszcze w tracie rozmów na temat sprzedaży Walmarku powiedzieliśmy sobie, że nie czas na emeryturę, że dalej chcemy rozwijać działalność.
A.W.: – Uznaliśmy, że szkoda byłoby zaprzepaścić nasze doświadczenie. Więc jeszcze z dwoma drobniejszymi akcjonariuszami Walmarku założyliśmy wspólny fundusz inwestycyjny AIG-Aternus investment group (www.aternus.cz), tzw. Multi Family Office, który inwestuje w różne aktywa – począwszy od rynku papierów wartościowych (klasyczne akcje, obligacje), przez fundusze inwestycyjne, na bezpośrednich inwestycjach w firmy kończąc. Skala naszego zainteresowania jest bardzo szeroka. Około 35 procent inwestujemy przez prywatne banki w obligacje i akcje, 40 procent w start-upy oraz inne nowoczesne technologie. Przede wszystkim staramy się, aby nie być inwestorami pasywnymi. W dużych projektach staramy się trzymać rękę na pulsie, np. zasiadamy w zarządach firm, w których mamy udziały. W nowych projektach pomagamy w marketingu i sprzedaży.
W jakie branże inwestujecie środki?
W.W.: – Sporo inwestujemy w projekty technologiczne i internetowe – głównie projekty on-line w takich obszarach jak służba zdrowia, Fintech (on-line zarządzanie finansami), sztuczna inteligencja itp. Jedną z naszych większych jest inwestycja w służbę zdrowia – budowanie sieci prywatnych przychodni i klinik, bo ten temat znamy jeszcze z firmy Walmark. Nie jest nam obcy przemysł maszynowy; czeski przemysł ma duże tradycje i wierzymy, że i mniejsze firmy mogą osiągnąć sukces. Cześć inwestycji mamy też w nieruchomościach i deweloperce.
Czy decyzja o trzymaniu się razem po sprzedaży poprzedniej firmy, nie ma źródła w domu rodzinnym? Tak was po prostu wychowali rodzice...
A.W.: – Uważam, że jedną z przyczyn sukcesu Walmarku były wartości o wiele głębsze od zarabiania pieniędzy, a te wynieśliśmy z domu. Pochodzimy z typowej cieszyńskiej ewangelickiej rodziny, gdzie od najmłodszych lat rodzice wpajali nam przede wszystkim wartości biblijne i wiarę w Jezusa Chrystusa, ale również głęboki patriotyzm i poszanowanie spuścizny przodków. To nas ukształtowało na całe życie. Chociaż w życiu różnie bywało i każdy z nas zrobił i jeszcze zrobi wiele rzeczy, którymi nie możemy się pochwalić, to jednak cały czas za każdym razem, kiedy nie dotrzymujemy tej najlepszej instrukcji obsługi życia jaką jest Biblia, to mamy tę świadomość i wiemy, że mamy dokąd wracać.
Z domu rodzinnego wynieśliście panowie także dobroczynność, życzliwe spojrzenie na drugiego człowieka?
M.W.: – Nasi przodkowie byli, można tak to ująć, społecznie zaangażowani. Czuli się odpowiedzialni za tę małą społeczność, jaka mieszkała w Bystrzycy i nie tylko. Pradziadek Andrzej Wałach jako zwykły rolnik był wielkim dobroczyńcą Bystrzycy i działaczem narodowym. Założył jeszcze w czasach austriackich spółdzielnię mleczarską, kółko rolnicze, założył i prowadził bibliotekę polską, kasę Raifeissena. Był głównym inicjatorem budowy polskiej „wydziałówki” w Bystrzycy, ponadto był prezbiterem zboru ewangelickiego.
A.W.: – My w odróżnieniu od naszego pradziadka mamy trudniejszą sytuację, bo musimy walczyć z pychą posiadania. Dlatego nasze wartości filantropijne oparte są na podstawowej tezie biblijnej, że wszystko na świecie, włącznie z naszymi majątkami należy do Stwórcy, a my mamy obowiązek być przede wszystkim dobrymi „szafarzami” czyli administratorami tego co nam powierzono. A „komu więcej powierzono, od tego się więcej wymaga”.
W.W.: – Poza tym dawanie czy dzielenie się z innymi jest najlepszym lekiem na materializm, tak powszechny w dzisiejszym świecie.
M.W.: – I tutaj dochodzimy do drugiego ważnego kroku, który po sprzedaniu Walmarku postanowiliśmy zrobić – mianowicie oprócz powstania funduszu inwestycyjnego AIG, założyliśmy również wspólny fundusz filantropijny braci Wałachów – 3W Fund, którego aktywność ma trzy podstawowe kierunki: 1. Projekty chrześcijańskie głównie w Europie, 2. Działalność charytatywna oraz 3. Polska grupa narodowa na Zaolziu. W ramach tej fundacji wszyscy trzej razem z żonami zdecydowaliśmy, że każda rodzina rocznie przeznaczy na filantropię połowę zysków wytworzonych w danym roku przez nasze inwestycje, czyli krótko mówiąc rozdajemy połowę tego co zarobimy. I tak już mamy od czterech lat.
A.W.: – A w tym roku poszliśmy jeszcze dalej i wzorując się na wielkich światowych fundacjach filantropijnych, jak np. Fundacja Alfreda Nobla, rozpoczęliśmy proces zakładania 3W Fundation – fundacji, do której w pierwszym kroku włożymy 40% całego naszego majątku, by w dalszym kroku podwyższyć wkład na 50%, czyli połowę wszystkiego co posiadamy. To polega na tym, że ten proces jest nieodwracalny i środki tam włożone służą dla celów fundacji do końca jej istnienia i nie można ich wyciągnąć z powrotem. Więc potomkowie założycieli takich fundacji kontynuują cele i wartości założycieli przez wiele generacji, co zapewni kontynuację naszych trzech kierunków dawania na wiele lat. To jest ewenement. O ile nam wiadomo, w Czechach ani w Polsce nikt na tę skalę jeszcze czegoś takiego nie zrobił, więc musimy czerpać z doświadczeń zagranicznych, dlatego proces tworzenia podstaw i reguł fundacji nie będzie łatwy ani krótki.
Co należy rozumieć pod pojęciem „strategiczne rozdawanie środków”?
A.W.: – To jest wspieranie takich inicjatyw, które mogą mieć największe przełożenie na długotrwały rozwój danego obszaru, który wspieramy. Dużo darczyńców działa na zasadzie: dać pieniądze na określoną inicjatywę i na tym się kończy. Nie ma żadnego celu, by beneficjent planował i mierzył wyniki tej inicjatywy, by strategicznie zostało ustalone, jakie zmiany w społeczeństwie mają takie inicjatywy przynieść długofalowo.
Chcecie panowie powiedzieć, że beneficjenci środków nie patrzą daleko w przyszłość i nie wyściubiają nosa poza własną, najbliższą imprezę?
A.W.: – Ich myślenie kończy się na fazie zorganizowania czegoś. A my chcemy inwestować w takie rzeczy, które zmienią ekosystem, zmienią pozytywnie cały obszar, który wspieramy. Na przykład zgłasza się organizator polskiej imprezy na Zaolziu i mówi: dajcie mi pieniądze, ja zorganizuje koncert, wycieczkę, konferencję, spotkanie, itp. Pieniądze zostają wyłożone, ale nikt się nie pyta, co będzie wynikiem tego danej imprezy. Czy będzie więcej Polaków na Zaolziu? Czy będzie większa świadomość polskości? Jakie wyniki krótkofalowo i długofalowo ma to przynieść itd. I te pytania o długofalowe efekty, o pozytywną zmianę w całym obszarze powinny być stawiane na początku i pod tym kątem powinien być zarządzany projekt, który chcemy wesprzeć.
W.W.: – Dlatego nie było nam trudno utożsamić się z projektami Kongresu Polaków: „Wizją 2035”, Fundusze Rozwoju Zaolzia i Centrum Polskim, ponieważ one właśnie tak są zarządzane.
M.W.: – Oczywiście ważne są i te małe, lokalne projekty, choćby dlatego, aby się Polacy na Zaolziu razem spotykali. Niemniej takich imprez jest dość dużo, a nam trochę brakuje długofalowych strategicznych projektów. Dlatego chcemy zachęcić zaolziańskie społeczeństwo do zmiany myślenia.
A.W.: – Niemniej trzeba tu jasno powiedzieć, że wspieranie polskości na Zaolziu jest tylko niewielką częścią naszej filantropii. O wiele więcej środków idzie na projekty chrześcijańskie i charytatywne, gdzie staramy się działać na wskroś strategicznie.
O Funduszu Rozwoju Zaolzia można poczytać tutaj:
https://polonica.cz/index.php?h=148672297145255633&m=148672297145255633
Wróćmy na koniec raz jeszcze dowartości, którymi się kierujecie. Czy wasza działalność charytatywna wypływa bezpośrednio z Biblii?
M.W.: – Dokładnie tak. Tak naprawdę pomnażamy dobra, żeby móc się nimi dzielić. Zarabiamy pieniądze, żeby móc rozdawać.
W.W.: – Dla nas bardzo ważna jest spuścizna. Zostaliśmy wychowani jako ludzie wierzący i jako Polacy. To są dwie wartości, na które dziś stawiamy. Było nam dane swego czasu wybudować wielką firmę, co traktujemy jako wielkie błogosławieństwo. My wierzymy w to, że nam zostało tyle dane, żebyśmy się mogli tym podzielić. Wspieramy projekty chrześcijańskie, bo wierzymy, że te mogą naprawdę zmienić człowieka. Jezus może zmienić człowieka, może zmienić naród, może zmienić świat. Narastająca przestępczość, nieuleczalne choroby, alkoholizm, narkomania i ubóstwo to liczne z długiej listy problemów, na które wydaje się, że nie ma ostatecznego rozwiązania. Wierzymy, że rozwiązanie problemu jest w Bogu.
A.W.: – Fiński pastor Kalevim Lehtinenem na pytanie: dlaczego głosi ludziom Słowo Boże, zamiast zająć się pomocą głodującym w krajach Trzeciego Świata, odpowiedział pytaniem: „Czy świat krajów bogatych nie posiada wystarczających nadwyżek żywności, aby nakarmić wszystkich głodujących? A także wszystkich środków transportu potrzebnych do dostarczania tej żywności? Co w takim razie jest prawdziwym ludzkim problemem? Czy nie jest to zepsuta ludzka natura, charakteryzująca się brakiem miłości do ludzi. Tylko Bóg może tak zmienić człowieka, że naprawdę zacznie on szukać dobra innych ludzi, tak jak swojego”.
Świat coraz bardziej pędzi do przodu, coraz bardziej się materializuje... Ta wasza „idée fix” idzie innym torem, niż to, co się dzieje na co dzień...
A.W.: – Założyliśmy ogólnoeuropejski projekt EGCC - European Great Commission Collaboration, www.egcc.eu gdzie budujemy sieć podobnych darczyńców chrześcijańskich skorych do współpracy w całej Europie. Mamy około 200 partnerów, którzy regularnie biorą udział w naszych inicjatywach. Najbardziej sztandarową imprezą, którą organizujemy jest coroczna trzydniowa konferencja „EGCC Prague Summit” w Pradze.
W.W.: – Istnieje wielu filantropów, ale o sobie nie wiedzą. Sukces i zamożność często powoduje izolację i niezrozumienie. I to też była jedna z przyczyn, by organizować spotkania w grupie podobnych ludzi jak my, by nawzajem się wspierać, dzielić doświadczeniami, projektami i współpracować. Ogromnie wierzymy w siłę współpracy, partnerstwo i synergię: jeden plus jeden nie równa się dwa, ale trzy. Mobilizujemy ich do trzech rzeczy: hojności w ogóle, strategicznej hojności i wzajemnego wsparcia.
A.W.: – EGCC budujemy na bazie ogólnoeuropejskiej, ale też w poszczególnych państwach – w Polsce, Czechach i Rumuni to już działa bardzo prężnie, a teraz powoli zaczynamy w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i na Węgrzech. W następnym kroku idzie Skandynawia na czele z Norwegią. Zbieramy się dwa razy w roku, przedstawiamy projekty, dyskutujemy. Europa staje się najbardziej zsekularyzowanym kontynentem na świecie. Great Commission (Wielkie Posłanie) także wypływa z Biblii – „Idźcie na cały świat i czyńcie uczniami, ucząc ich wszystkiego, czego ja was nauczyłem”. Mamy w Europie najwięcej kościołów, ale zaczynają być puste...
M.W.: – Ta strategiczna współpraca darczyńców jest unikatem rzadko spotykanym w świecie, dlatego, że filantropowie są indywidualistami, a my wierzymy we współpracę. A co więcej ludzie z Zachodu są w szoku (pozytywnym), że ta inicjatywa powstała w Europie wschodniej, w państwie postkomunistycznym...
Europa potrzebuje nowego otwarcia?
A.W.: – Jak najbardziej. Wierzymy, że ten kontynent potrzebuje nowych wartości. Chcemy widzieć Europę zmienioną. O dobrobycie Europy będziemy mówić jednak wtedy, kiedy zostaną zmienione ludzkie serca.
W.W.: – Żeby była jasność. Nie kreujemy się przy tym na świętych. Jak każdy człowiek zmagamy się z różnymi przywarami i grzechami.
M.W.: – Nie chcieliśmy mówić dużo naszej filantropii i jest to pierwszy taki szerszy wywiad. I nie chodzi nam o to, by się tym chwalić, ale głównie chcemy zachęcić innych, by też mogli tak myśleć o dawaniu (nie tylko pieniędzy, ale też czasu i umiejętności). My w tym znaleźliśmy radość i spełnienie i wierzymy, że inni też tak mogą. Zawsze jednak podkreślamy, że dawanie nie powinno być sprawą przymusu, ale sprawą serca i wolności.