czwartek, 24 kwietnia 2025
Imieniny: PL: Bony, Horacji, Jerzego| CZ: Jiří
Glos Live
/
Nahoru

Kosmopolitka z polskim sercem | 15.07.2017

Ten tekst przeczytasz za 2 min. 60 s
Maria Bandoni z najmłodszą córką autora wywiadu. Fot. TOMASZ WOLFF

Czy jest taki zakątek świata, w którym nie mieszka choć jeden Polak? To raczej mało prawdopodobne, jesteśmy rozsiani po całym świecie, tworząc mniejsze i większe wspólnoty. Podczas urlopu w Toskanii poznałem Marię Bandoni, która w niewielkiej miejscowości Marlia prowadzi polsko-włoską rezydencję w rodzinnym domu męża. Jak się okazuje, czasami jedno wydarzenie zmienia na zawsze nasze życie i perspektywy rozszerzają się w ogromnym, nieznanym dotąd kierunku. Warto podjąć wyzwanie, gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli. Pani Maria chętnie zgodziła się na krótką rozmową o jej przygodzie z Półwyspem Apenińskim.

Urodziła się pani z Zawierciu, mieszka na co dzień w San Francisco, a wynajmuje mieszkania w wilii w Toskanii. Nie da się ukryć, że to dość duży rozrzut geograficzny. Może pani jakoś poukładać te puzzle?

To wszystko prawda. Urodziłam się w Zawierciu, ale do szkół chodziłam w Wałbrzychu, koło którego leży Szczawno-Zdrój, gdzie trafiłam. Potem były studia we Wrocławiu, a po ich zakończeniu praca w Wałbrzychu. Swego czasu, chyba w latach 80. poprzedniego stulecia, pojechałam na wycieczkę do Włoch. Tam zaproponowano mi, żebym nauczała język polski w ambasadzie w Rzymie, bo akurat brakowało im nauczyciela. Przy okazji dorabiałam także jako pilot wycieczek zagranicznych. Takim sposobem trafiłam na Półwysep Apeniński i rozpoczęłam oficjalnie pracę. Ta przygoda trwała rok, może dwa. Po drodze poznałam przyszłego męża Włocha, który pochodził z Toskanii, a jednocześnie pracował w San Francisco. Mąż po raz pierwszy pojechał do Stanów Zjednoczonych, wysłany przez rodziców, żeby dojrzał i stanął na nogi. Chociaż był Włochem, większość czasu spędzał jednak za oceanem. Do Toskanii przyjeżdżał co jakiś czas, żeby odwiedzić swoich rodziców. Zmarł pięć lat temu.

Nie pozostało pani nic innego, jak przejąć po nim pałeczkę i na własną rękę zarządzać ogromnym majątkiem i apartamentami...

Tak naprawdę nie miałam innego wyjścia. Musiałam kontynuować to dzieło. Kiedy przyjechałam po pierwszy do Marli (miejscowość leży w pobliżu Lukki, Florencji i Pizy – przyp. red.), to zastałam zaniedbaną willę, pochodzącą prawdopodobnie z XVII wieku, która wymagała ogromnych nakładów finansowych. Mąż myślał nawet o sprzedaży całego majątku, bo nie miał się kto tym zajmować na co dzień. Proszę sobie wyobrazić, że niektórzy ludzie w Ameryce nawet raz w życiu nie są w stanie opłacić sobie podróży do Włoch, a my rok w rok całą rodziną musieliśmy tutaj przyjeżdżać. W końcu stanęło na tym, że nieruchomość zostanie w naszych rękach, mąż był zbyt uczuciowo związany z tym miejscem.

Cały wywiad można przeczytać w sobotniej gazecie papierowej.



Może Cię zainteresować.