Pierwszym impulsem, by umówić się z Andreą Opluštil na spotkanie, był intensywny różowy kolor soku, którego zdjęcie wystawiła kilka dni temu na swoim profilu na Facebooku. Drugim, widniejąca na przyklejonej do słoika etykiecie informacja, że zrobiony został z lawendy. Nie wiem, jak komu, ale mnie lawenda kojarzy się z Francją i fioletowym kolorem. Jakim cudem pani Andrea wyczarowała z niej sok o kolorze dojrzałych malin? Musiałam to sprawdzić.
Normalnie nie wpraszam się z wizytą. Jako dziennikarka, dla dobra sprawy, pozwalam sobie czasem na odstępstwo od tej reguły. Z odwiedzinami u państwa Opluštilów to był właśnie ten przypadek. Gospodarze nie pozwolili jednak, bym w ich letnim domku w Tyrze czuła się jak intruz. Wręcz przeciwnie. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami jak długo oczekiwanego gościa. A na odchodnym obdarowali soczkiem.
– To nie różowy kolor, ale fuksjowy – prostuje pani Andrea. Rzeczywiście, w dziennym świetle sok z lawendy wygląda inaczej niż na zdjęciu. – To dlatego, że zrobiony został tylko z kwiatów. Gdyby dodać również łodygę, co zresztą rok temu próbowaliśmy robić, kolor byłby mniej intensywny, a smak mniej aromatyczny – mówi.
Na dworze leje jak z cebra, siedzimy więc w pokoju połączonym z kuchnią. Nie muszę nawet wychodzić do ogrodu, by się przekonać, że pod tym adresem króluje lawenda. Pod sufitem zawieszone są suche bukiety – w nich specjalizuje się mama pani Andrei, na lodówce leży cała ich naręcz, a w kominku kolejna wiązka. Nie mam powodu nie wierzyć, że w pozostałych pomieszczeniach jest podobnie. Pachnąco, lawendowo.
Całą opowieść o sokach z lawendy znajdziecie w weekendowym, drukowanym „Głosie”.