piątek, 26 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Marii, Marzeny, Ryszarda| CZ: Oto
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 167 | 01.03.2015

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 15 s
Michael Keaton w swojej życiowej roli Człowieka-Ptaka. Fot. ARC

W najnowszym wydaniu Pop Artu ogrzejemy zziębnięte kości w blasku filmowych Oscarów 2015. Do przeczytania m.in. recenzja zwycięskiego filmu – „Birdmana” w reżyserii Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Wracamy też jeszcze do polskiego sukcesu – „Idy” Pawła Pawlikowskiego – tym razem pod kątem muzycznym.

 

FILMOWA RECENZJA

BIRDMAN (USA, 2014)

Drogie panie, drodzy panowie – Oscara dla najlepszego filmu ubiegłego roku otrzymuje „Birdman” reżysera Alejandro Gonzáleza Iñárritu. 52-letni meksykański reżyser wreszcie doczekał się najbardziej prestiżowej statuetki w świecie kina, na którą moim zdaniem zasłużył już dużo wcześniej. Świetne poprzednie obrazy – „Babel”, „21 gramów” czy debiut z mocnym kopniakiem – „Amorres Perros” z 2000 roku – ugruntowały pozycję tego nieprzeciętnego Meksykanina w przemyśle filmowym.

„Birdman” w moim prywatnym rankingu najlepszych filmów ubiegłego roku nie zajmuje wprawdzie miejsca w czołowej trójce, to wciąż jednak ponadprzeciętne kino warte wielokrotnego obejrzenia. Za pierwszym razem nie wykryłem wszystkich smaczków, surrealistycznych dialogów przypominających połączenie poetyki Woody´ego Allena z humorem sitkomu. Poniekąd też męczyły mnie rozwlekłe, choć dynamiczne dialogi z pointą, która dokładnie zapisywała się w podświadomość dopiero po drugim obejrzeniu filmu. Dlatego nie polecam oglądania „Birdmana” w codziennym zgiełku. Znerwicowany główny bohater (genialna rola Michaela Keatona) oraz reszta bardziej lub mniej zdołowanych aktorów wymaga od widza wyciszenia i skupienia. Kiedy dałem „Birdmanowi” drugą szansę, odkryłem pierwotną symbolikę, którą reżyser starał się przekazać widzom. Warto być sobą, bo kiedy szukamy w nas samych bohatera dla mas, kiedy podążamy za uwielbieniem otoczenia, zgubimy się we własnych depresjach.

Riggan Thomson (Michael Keaton) wcielił się w przeszłości w postać superbohatera komiksu – Birdmana. Z tą naklejką zdobył wątpliwą sławę, nie czuje się jednak aktorem spełnionym zawodowo. Alejandro González Iñárritu nieprzypadkowo wybrał właśnie Michaela Keatona do głównej roli swojego najnowszego filmu. Keaton też kiedyś zagrał w filmowej adaptacji przygód Batmana, która na długo zaszufladkowała go w Hollywood. Keaton to przede wszystkim jednak genialny aktor komediowy, który tak długo szukał swojej życiowej roli, aż znalazł ją właśnie pod skrzydłami Birdmana w oscarowym filmie Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Ten paradoks chyba w dużym stopniu zaważył na decyzji Amerykańskiej Akademii Filmowej, która „Birdmana” postawiła wyżej od innych kandydatów na Oscara. Przeplatanie rzeczywistości z fikcją (pojawiającą się zazwyczaj wraz z imaginarnym głosem alter ego głównego bohatera) to główne atuty filmu. Świat rzeczywisty symbolizuje muzyczne tło w postaci nerwowej perkusji Antonio Sancheza towarzyszącej aktorom w całym filmie, który praktycznie non stop kręcony jest w jednym miejscu – teatrze na Broadway´u, gdzie Riggan Thomson szlifuje swoją autorską sztukę o zdradzie i miłości. Z tą sztuką pragnie zawojować deski teatru, z „Człowieka-Ptaka” przerodzić się w aktora doskonałego potrafiącego wcielić się również w bardziej wyrafinowanych bohaterów.

„Birdman” to także świetny powrót zapomnianego trochę Edwarda Nortona, który zagrał w filmie właściwie po części samego siebie – narcystycznego gwiazdora ekranu, który chciałby, żeby światła ramp skierowane były wyłącznie na niego i... jego potężną (teatralną) erekcję. W filmie mistrzowski pokaz aktorstwa dają również Emma Stone, Naomi Watts czy Zach Galifianakis (który wreszcie gra inaczej, niż w swoich legendarnych wcieleniach „Kaca Vegas”). Problem, który miałem z „Birdmanem” i który nie zniknął nawet po ponownym obejrzeniu filmu, to zbytnie pomieszanie stylów. Alejandro González Iñárritu nigdy nie tworzył zwartych stylistycznie obrazów. Już w debiucie „Amorres Perros” wątki dramatyczne przeplatane były lżejszymi scenami. W „Birdmanie” ten zabieg trochę mnie męczył. Zmusza bowiem widza do salw śmiechu nawet w chwilach skłaniających raczej do refleksji. Symboliczne dla całego filmu, a także twórczości tego meksykańskiego reżysera, jest ostatnie ujęcie kamery, wieńczące „Birdmana”. Pozostaje po nim pytanie, czy cieszyć się czy raczej płakać nad losem głównego bohatera. Jedno jest pewne – we współczesnym, dynamicznym świecie wszyscy jesteśmy poniekąd aktorami.

MUZYCZNE OBLICZE „IDY”

Nie milkną echa historycznego sukcesu polskiej kinematografii. „Ida” Pawła Pawlikowskiego została nagrodzona Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Czarno-biały minimalizm Pawlikowskiego wygrał bezpośrednią rywalizację z innym dużym faworytem tegorocznej gali Oscarów – rosyjskim „Lewiatanem”. W Pop Arcie chciałbym zająć się jednak nie samym obrazem Pawlikowskiego, a muzyką do filmu. „Ida” bowiem - na równi z przekazem wizualnym – broni się też świetną muzyką autorstwa Kristiana Eidnesa Andersena. Ten duński kompozytor w przeszłości współpracował z wieloma znanymi reżyserami, m.in. kontrowersyjnym Larsem Von Trierem. Jego oszczędność w aranżacjach idealnie pasuje do prostej obrazowej formuły „Idy”. Znakiem rozpoznawczym Andersena jest łączenie dźwięków przyrody z fragmentami słynnych utworów muzyki poważnej. W „Melancholii” Larsa Von Triera połączył m.in. odgłos burzy z wstępem do opery „Tristian i Izolda” Wagnera. W „Idzie” duński kompozytor sięga m.in. po oryginalne utwory z czasów, w których rozgrywa się akcja „Idy”, łącząc je z własnymi muzycznymi przemyśleniami. Dobry film – w przypadku „Idy” ponadprzeciętny – nie może się obejść bez dobrej muzyki. Jestem przekonany o tym, że „Ida” sprowokuje wielu do zapoznania się z twórczością Kristana Eidnesa Andersena. Warto.



Może Cię zainteresować.