Bohdan Prymus przez piętnaście lat był dyrektorem Polskiej Szkoły Podstawowej i Przedszkola w Suchej Górnej. W piątek pożegna się ze szkołą.
Na emeryturę przechodzi pan jako dyrektor i nauczyciel. Pana pierwsza praca nie była jednak związana ze szkolnictwem.
– Praca nie, ale – umowa tak. W czasach, kiedy kończyłem studia pedagogiczne, obowiązywała zasada, że aby otrzymać dyplom, trzeba było podpisać umowę o pracę z jakąś szkołą. W polskich szkołach nie było akurat wolnego etatu, podpisałem więc umowę z czeską placówką w Karwinie. Wiedziałem jednak, że tej pracy nie podejmę, bo dostałem powołanie do wojska. W tak zwanym międzyczasie udało mi się załatwić, że po zakończeniu zasadniczej służby wojskowej rozpocznę pracę w Domu Pioniera w Czeskim Cieszynie jako szef wydziału sportu, turystyki i wychowania obronnego. Później był „Głos Ludu”, następnie „Gazetka” i wreszcie szkoła.
W „Gazetce” spędził pan prawie 20 lat. Wtedy praktycznie każdy pana z nią kojarzył. Dlaczego zdecydował się pan odejść?
– Szczerze mówiąc, tym głównym powodem było to, że „Gazetka” była w głębokim kryzysie. Nastały nowe czasy i okazało się, że jej dotychczasowy profil nie odpowiada już wymaganiom czytelnika XXI wieku. Postanowiłem więc odejść, z dziennikarstwa nie chciałem jednak rezygnować. W tym czasie zupełnie przypadkowo dowiedziałem się, że został ogłoszony konkurs na dyrektora polskiej szkoły w Suchej Górnej. Może byłem bezczelny, ale postanowiłem w nim wystartować.
Jak się okazało, z powodzeniem. Co było najtrudniejsze w tym pierwszym okresie po objęciu funkcji dyrektora szkoły?
– Najtrudniejsze było zrozumienie, jak działa machina szkolnictwa. Postanowiłem więc w to nowe dla mnie środowisko nie wchodzić z buciorami, nie robić wielkich rewolucji, ale raczej obserwować i słuchać bardziej doświadczonych. W tym początkowym okresie bardzo mi pomogli moi koledzy-dyrektorzy. Alicja Berki dała mi kilka bezcennych nauczycielskich rad, a z kolei Roman Kaderka i Elżbieta Wania czuwali nade mną, żebym jako dyrektor nie popełnił
istotnych błędów.
Które momenty w tym 15-letnim okresie dyrektorowania były dla szkoły najważniejsze, przełomowe?
– Być może zabrzmi to trochę samolubnie, ale jako historyk mogę to powiedzieć. Tak jak król Kazimierz zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną, ja zastałem tę szkołę z tablicą i kredą, a zostawiłem multimedialną. Nie było to oczywiście wyłącznie moją zasługą, bo złożyło się na to wiele czynników i dziś multimedialne są praktycznie wszystkie szkoły. Jednak w czasach, kiedy inni moi koledzy patrzyli sceptycznie na multimedialne nauczanie, ja zrozumiałem zaraz po pierwszym kursie, że ma ono przyszłość. Nasza szkoła stała się jedną z pierwszych w stu procentach multimedialnych placówek, z tablicą interaktywną w każdej klasie. Poza tym nasza szkoła zmieniła się również wizualnie, co jest z kolei rezultatem znakomitej współpracy z gminą. Mogę mieć, oczywiście, wiele zastrzeżeń co do tego, że gmina często czepiała się błahostek, że z posiedzeń w gminie wracałem nieraz zdruzgotany. Z drugiej strony doskonale wiem, że gdyby nie jej pomoc, wielu moich zamiarów nie udałoby się zrealizować.
Z pana odejściem w szkole zabraknie męskiej ręki. Czy pana zdaniem jest ona młodzieży potrzebna, czy to już tylko mit?
– Myślę, że facet w gronie nauczycielskim się przyda. Zwłaszcza młody, uzdolniony nauczyciel, który potrafi pociągnąć za sobą młodzież, jest w stanie zrobić w szkole kawał dobrej roboty. A to, że jest mężczyzną, to dodatkowy plus, bo dziewczyny go lubią, a chłopcy respektują. Wszystko jednak zależy od tego, jaki to człowiek i czy w ogóle nadaje się na nauczyciela.
Rozumiem, że cieszy się pan z przejścia na emeryturę. Ale być może będzie też czegoś żal?