piątek, 3 maja 2024
Imieniny: PL: Jaropełka, Marii, Niny| CZ: Alexej
Glos Live
/
Nahoru

Zaczęło się przepisywanie historii? | 02.04.2022

Zdaję sobie sprawę z tego, że mój przyczynek wywoła ogromne oburzenie wśród licznej rzeszy miłośników „historii według pani pisarki Lednickiej”, niemniej winna to jestem m.in. pamięci profesora Mečislava Boráka, zasłużonego dla Zaolzia czeskiego historyka, który zawsze wyżej cenił sobie prawdę historyczną od schlebiania gustom potencjalnych czytelników. I nie jest ważne, co kto powiedział na jego temat na uroczystości chrztu nowego bestselleru.

Ten tekst przeczytasz za 9 min.
Pierwsze wydanie monografii Mečislava Boráka z 1980 roku. Fot. ARC

Kilka miesięcy przed ukazaniem się książki p. Lednickiej o Żywocicach, przeczytałam w internecie parę wywiadów na ten temat. W jednym powiedziała, „de facto piszę polską historię”, ponieważ przedtem nikt tego nie robił, może chyba Mečislav Borák, ale jego książki „nigdy nie dotarły do szerokiego grona czytelników". W innym ponarzekała sobie, że w wydanych dotychczas książkach znajdziemy „wyłącznie komunistyczną narrację”. Byłam ciekawa dalszego ciągu, dlatego postarałam się o PDF jej nowego dzieła.

Najważniejszego archiwum autorka nie odwiedziła

 

Zawsze żyłam w przekonaniu, że gdy się chce dedykować swoją książkę wybitnemu autorytetowi naukowemu, wymieni się w niej chociażby tytuł jego fundamentalnego dzieła dotyczącego wspólnego przedmiotu zainteresowania. W książce p. Lednickiej na darmo szukać jakiejkolwiek wzmianki o wykorzystanej literaturze czy źródłach. Nie wiadomo, skąd przejęła wiedzę o konkretnym przebiegu tej zbrodni, łącznie z opisem akcji partyzantów. Jakby takie informacje miały przyćmić blask marketingowego tytułu jej książki. Najważniejszego archiwum, gdzie złożone zostały wspomnienia i inne dokumenty tej zbrodni, najprawdopodobniej autorka nie odwiedziła – bo jego nazwa nie widnieje w „podziękowaniach” osobom i instytucjom, które jej pomagały. Trudno uwierzyć, że po prawie osiemdziesięciu latach autorka opierała się wyłącznie na wypowiedziach kilku żyjących potomków ofiar, które wtedy były dziećmi albo wręcz niemowlętami, czy innych wówczas dziecięcych świadków wydarzeń.

W tekście, który miał na dniach trafić do druku jeszcze z tytułem „Životice, obraz zapomenuté tragedie”, nazwisko profesora Boráka było wymieniane prawie wyłącznie w kontekście „trudności stwarzanych mu przez miniony reżim”. Widocznie miało to przekonać czytelnika do tendencyjności dzieła historyka, umniejszyć jego wkład w badania i popularyzację wiedzy o tej, zdaniem pisarki Lednickiej, zapomnianej zbrodni. Dedykacja miała być swego rodzaju rekompensatą? Czy potrzebą podparcia książki uwielbianej pisarki nazwiskiem autorytetu naukowego?

Jeden z tych „dowodów” był bardzo kuriozalny. Przytoczone zostało to oto przejęte skądś zdanie M. Boráka na temat jego żywocickich badań: „Temat ten był realizowany jedynie w zakresie głównych cech nazistowskiej polityki okupacyjnej w związku z brutalnymi przejawami prześladowań w Żywocicach”. I podpowiedź pisarki, jak czytelnik powinien to zdanie rozumieć: „Możemy to rozumieć w ten sposób, że niektóre ustalone przez historyka okoliczności w swoich pracach pomijał, a to ze względu na czas powstania czy ewent. z konieczności”.

Pomijanymi „okolicznościami” miały być domysły, pogłoski i inne informacje z „trzeciej ręki”, zasłyszane prawie osiemdziesiąt lat po tragedii, na których pisarka zbudowała obszerne fragmenty swojej książki.

Na takie eskapady, kiedy plotka nie znajduje oparcia w dokumentach, w wypowiedziach naocznych świadków czy chociażby osób żyjących w tamtym czasie, historyk nie może sobie pozwolić, i nie ma to nic wspólnego z taką czy inną narracją.

Przyjaciele pana profesora, którym dałam do przeczytania te fragmenty, uznali, że po takim przedstawieniu „zasług i dorobku” ich kolegi po fachu dedykacja pisarki nie wygląda na przejaw szacunku (wręcz przeciwnie), i zwrócili na to uwagę synom profesora. Ci, jako spadkobiercy jego archiwum, mieli jeszcze przed oddaniem książki p. Lednickiej do druku podpisać z nią umowę o udostępnieniu fotografii ze spuścizny ich śp. ojca. Więc mogliby jeszcze autorkę przekonać do zaniechania tych insynuacji...

Czemu służy lekkie zbulwaryzowanie żywocickich wydarzeń?

Książka pani Lednickiej została napisana z myślą o sukcesie komercyjnym. Ma trafić do jak najszerszego grona czytelników. Rozbudowanie plotek i domysłów pozwala na stworzenie nowego obrazu „zapomnianej” tragedii, lekkie zbulwaryzowanie żywocickich wydarzeń ma zwiększyć poczytność. I tak w cień usuwa się narodowościowe kryterium wyboru osób do zabicia, a na plan pierwszy wysuwa się kryterium osobistych porachunków.

Polak Teodor Warcop z Błędowic ginie, ponieważ niemiecki wachmistrz Sattler upatrzył sobie jego żonę. Dwudziestu czterech zastrzelonych mężczyzn pochodziło z Żywocic. Pozostałych dwunastu mieszkało gdzie indziej i najprawdopodobniej nie znalazło się na żywocickiej liście przyszłych ofiar. (Lista nazwisk mieszkanców Żywocic bez volklisty, którą w przeddzień masakry sporządziły na polecenie niemieckiego wachmistrza Sattlera urzędniczki Amstkomisariatu w Błędowicach, nie została nigdy odnaleziona).

Pani Lednická pisze: „A dlaczego właściwie cała jedna trzecia zastrzelonych nie spełniała podstawowych kryteriów ustalonych dla tej ludobójczej akcji”.

A jakie to według pani pisarki miałyby być te „podstawowe kryteria ustalone dla tej ludobójczej akcji”?

Prof. Mečislav Borák (np. „Svědectví ze Životic”) nie miał tu nigdy wątpliwości: „Podstawowym kryterium doboru ofiar była ich narodowość. To jedyne wytłumaczenie, jak mogło się zdarzyć, że zginęło kilka osób, których nazwiska z pewnością nie mogły znaleźć się na liście mieszkańców Żywocic, a którą kaci mieli się kierować. Chodzi o dwie osoby, które przez Żywocice tylko przejeżdżały, czy mieszkańców Suchej Górnej i Dolnych Błędowic, którzy mieszkali w pobliżu katastru Żywocic. Jest prawdopodobne, że miejscowi naziści wykorzystali okazję do wyrównania rachunków z niektórymi mieszkańcami Błędowic, jak o tym świadczy przebieg egzekucji. Ale również w tych przypadkach była narodowość ofiary powodem decydującym”. I dalej pisze tak: „Tylko jeden z zabitych (H. Chodura – przyp. O.T.), choć pierwotnie narodowości polskiej, został wpisany na niemiecką volsklistę. Do jego śmierci doszło z inicjatywy żandarma Sattlera i innych błędowickich nazistów, najwyraźniej z powodów całkowicie osobistych. Pozostaje niezaprzeczalnym faktem, że ludzie zastrzeleni w Żywocicach zginęli przede wszystkim dlatego, że przyznawali się do swojej narodowości”.

Jeśli pani Lednická nadal będzie zamierzała pisać, a raczej tworzyć nową polską historię – to po śmierci prof. M. Boráka nie będzie na Zaolziu zbyt wielu powodów do optymizmu.

Martwy nie może już zaprzeczyć, zaprotestować

 

Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że ta część książki pani Lednickiej, gdzie kilkoro żyjących dzieci żywocickich ofiar bez narracyjnego balastu opowiada o swoim smutnym losie, także w późniejszej, powojennej rzeczywistości, jest niezwykle wzruszająca i zasługuje na ogromny szacunek. Tu czytelnik nie musi dociekać, czy to, co czyta, jest jeszcze faktem czy już fantazją pisarki i jej osobistą interpretacją wydarzeń, wynikającą po części z nieznajomości ówczesnych postaw i zachowań Polaków na Zaolziu.

Drażniło mnie to jej wchodzenie w prywatność ofiar, bo wdowy po zamordowanych to też ofiary, wypowiadanie się w imieniu martwych, że np. ktoś „początkowo chciał tylko przytrzymać się swojej narodowości po przodkach, a później głównym powodem odmowy podpisania volkslisty był strach przez pójściem jego syna na wojnę”. A może (podobnie jak w mojej rodzinie i wielu innych polskich rodzinach na Zaolziu) ten główny powód był wciąż taki sam? Martwy nie może już zaprzeczyć, zaprotestować, nie może niczego wyjaśnić. Drażniło mnie szufladkowanie motywów postępowania rzeźnika Pawlasa, moim zdaniem, jednej z najbardziej tragicznych postaci żywocickiego dramatu itd.

Drażniło mnie to, ponieważ na chwilę zapomniałam, że książka pani Lednickiej jest przeznaczona dla zupełnie innego, dla masowego czytelnika...

Nasuwa się pytanie, czy beletryzacja żywocickiej tragedii w celu pozyskania jak największej liczby odbiorców, oparta po części na bujnej fantazji pisarki, na niepotwierdzonych domysłach i plotkach, poddająca w wątpliwość ogólnie znane niemieckie kryteria ludobójstwa, nie balansuje już na owej umownej granicy etycznej?

Duchowny i doktor teologii i etyki na Uniwersytecie Ostrawskim, którego rodzinę żywocicka tragedia również boleśnie dotknęła, starał się podobno odwieźć pisarkę od tego jej pomysłu. Rozpoczęta w krwawą sierpniową niedzielę 1944 r. tragedia kilkudziesięciu osób, przede wszystkim zaolziańskich Polaków, jest w wielu domach pomimo upływu czasu wciąż jeszcze zbyt żywa i traumatyczna, dlatego – moim zdaniem – nie jest to „towar na sprzedaż”, chociaż klienci ustawiają się w długiej kolejce…

Otylia Toboła



Może Cię zainteresować.