Pre-teksty i Kon-teksty Łęckiego: Fakty i »masakry« | 24.06.2025
Słyszeliście Państwo o
„masakrze bostońskiej”? No dobra, może, podobnie jak ja, nie słyszeliście. Zacznijmy
jednak od początku. Trafiłem jakiś czas temu na stary kryminał autorstwa Josephine
Tey „Córka czasu”. Doktor Monice Gnieciak bardzo jestem wdzięczny za polecenie książki,
na którą raczej nie zwróciłbym uwagi. Nie to, że nie czytam kryminałów.
Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Umberto Eco w domowej bibliotece, która liczyła 50 tysięcy książek. O kryminałach powiedział kiedyś, że są stałą pokusą. Fot. Facebook
To nie
tak, że nie czytam kryminałów. Ależ tak, oczywiście, że czytuję powieści
kryminalne. Lubię powracać do klasyki – to jest Agathy Christie, Raymonda
Chandlera czy Georgesa Simenona, nie stronię też od nowszej produkcji powieści
detektywistycznej. Toteż czytając dawno temu – wspominałem już chyba o tym czytelnikom
i czytelniczkom „Głosu” – biografię Umberto Eco, tylko uśmiechnąłem się pod
nosem, gdy znalazłem tam takie zdanie, że „gdybyśmy przekopali się przez bibliotekę
jakiegoś słynnego człowieka kultury, znaleźlibyśmy tam niemało powieści
kryminalnych. Powieść kryminalna nie jest wyłącznie grzechem młodości, jest
stałą pokusą”. Lubię ten cytat, rozgrzesza wiele godzin, które poświęciłem na
lekturę powieści kryminalnych. Ale na książki Josephine Tey jakoś wcześniej nie
trafiłem.
I
„Córka Czasu” to jednak bardzo nietypowa powieść
detektywistyczna. Wystarczy wspomnieć, że przykuty do szpitalnego łóżka bohater
rozwiązuje zagadkę historyczną, a tytułowa „Córka czasu” to nawiązanie do
starego przysłowia, które jest mottem powieści Tey. Brzmi ono „Prawda jest
córką czasu”. W wersji elektronicznej (bo nie tylko filmowej) klasykiem byłby
tu oczywiście Stanisław Bareja – ze swoim „Na każdą rzecz patrzeć można z dwóch
stron. Jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu, która mówi...”.
II
Nie zamierzam, rzecz jasna, zdradzać szczegółów,
ani nawet – tym bardziej – ogólnego zarysu intrygi, którą rządzi się powieść
Josephine Tey. Chciałbym zająć państwa uwagę jednym ledwie wątkiem tam obecnym,
który można wyabstrahować bez szkody dla ewentualnej lektury książki, do której
szczerze zachęcam. Otóż w trakcie szpitalnego śledztwa Alana Granta, które
dotyczyło odległych czasów wojen Lancasterów z Yorkami i postaci króla Ryszarda
III, pojawia się w powieści Tey pewien problem ogólniejszy. Idzie o taki typ
wydarzeń historycznych, które przez lata, ba, całe wieki, urosły do rangi
symbolu. Czyli? Oto pomagier Granta, młody historyk, przywołał tzw. „masakrę
bostońską” – kojarzoną z podręczników historii jako krwawa jatka. W
rzeczywistości „sprowadzała się do tego, że tłum obrzucił kamieniami
angielskich wartowników. Ofiary były cztery. A ja, proszę pana, byłem wychowany
na »masakrze bostońskiej«. Pierś wzbierała mi z oburzenia na
sam dźwięk tego słowa. Krew burzyła mi się w żyłach na myśl o bezbronnej
ludności koszonej ogniem brytyjskich żołdaków. Nie ma pan pojęcia, jaki to był
dla mnie szok, gdy dowiedziałem się, że całą sprawę można by nazwać bójką
uliczną, która dzisiaj nie zajęłaby w prasie więcej miejsca niż wzmianka w
prowincjonalnej gazecie o drobnym starciu policji ze strajkującymi”. Oczywiście
„Masarka bostońska” nie jest jedynym tego rodzaju przypadkiem – i tak detektyw
Grant dowiaduje się od swojego młodego pomocnika, że pewna walijska miejscowość
Tonypandy jeszcze po wielu dziesiątkach lat żyje poczuciem tragedii roku 1910,
kiedy to rząd kazał strzelać wojsku do strajkujących górników. Tyle że: „Fakty
wyglądały następująco: cześć mieszkańców miasteczka w dolinie Rhondda
rozwydrzyła się tak, że była zupełnie nie do poskromienia. Rozbijali sklepy,
nawet nie dla rabunku, ale z samej chęci niszczenia”. Ówczesny minister spraw
wewnętrznych, a był nim nie kto inny jak nieustraszony Winston Churchill,
wzdragał się jednak wysłać do Tonypandy wojsko, bał się rozlewu krwi. Zamiast
wojska wysłał nieuzbrojonych policjantów - „Jedyna krew jaka się wtedy polała,
to z kilku rozbitych nosów”. Jednak: „Przy okazji minister spraw wewnętrznych
został ostro skrytykowany w Izbie Gmin za swoją »interwencję bez precedensu«.
To właśnie było owo Tonypandy. Owo strzelanie do tłumu, którego Walia nigdy nie
zapomni”. No cóż symboliczne „masakry” i starcia mają często to do siebie, że
bledną w obliczu faktów. 14 lipca 1789 zburzono
Bastylię, to symboliczny początek Rewolucji Francuskiej. Bastylia uchodziła za
symbol królewskiego despotyzmu. Ale w twierdzy znaleziono tylko siedmiu
więźniów, dobrze odżywionych i zajmujących obszerne pomieszczenia - w tym
czterech oszustów, jednego zboczeńca w stylu markiza de Sade’a i dwóch szaleńców,
którzy zresztą niedługo potem zostali zamknięci w szpitalu dla umysłowo
chorych. Wystrzał z Aurory, który miał być początkiem Rewolucji Październikowej
to też legenda, a motłoch, który wdarł się do Pałacu Zimowego był w sztok
pijany. Tyle historia.
III
Ale, ale – proszę się uważniej
przyjrzeć niektórym (powtarzam – niektórym) zdarzeniom naszej epoki. Epoki jak
ją nazywają – post-prawdy. Niewielu ma czas, by się pewnym zjawiskom dokładniej
przyglądnąć, niewielu też (mimo możliwości jakie daje Internet) ma szansę
podzielić się swymi spostrzeżeniami z szerszą publicznością. Nie będę pisał o
zdarzeniach, które jeszcze dzisiaj wywołują emocje. Przytoczę liczącą pod dwie
dekady uwagę Stanisława Lema: „Oglądałem te straszliwe sceny (w Osetii 2004) na
dwóch kanałach, niemieckim i polskim. Prezenterka telewizji niemieckiej długi
czas trzymała się nuty moskiewskiej i wersji oficjalnej: ośmiu do dziesięciu
zabitych, podczas kiedy prezenterka polska mówiła już, opierając się na relacji
obecnego na miejscu dziennikarza, o stu kilkudziesięciu ofiarach. Dziś wiemy
już, że było ich ponad trzysta, a około czterystu leży w szpitalach”. I wierz
tu człowieku mass mediom.
IV
Wspominałem już w tej kolumnie głośny
amerykański film „Fakty i akty” (grali m.in. Dustin Hoffman, Robert de Niro,
Anne Heche). Pokazywał, jak można wygrywać wybory pomimo fatalnej kampanii. Jej
autorzy grzali się po wygranej w blasku wyborczego zwycięstwa. A zadecydowała o
nim świetnie skrojona za ich plecami kampania pijarowa. Aha, w filmie tym,
wymyślono na potrzeby kampanii wyborczej wojnę Stanów Zjednoczonych z...
Albanią. To, że wybrano akurat ten kraj na wroga podyktowany był przekonaniem
(sprawdzającym się - przynajmniej w filmie), że przeciętny
Amerykanin/Amerykanka nic, ale to nic, o tym dalekim kraju nie wiedzą.
Krzysztof Łęcki