Zakończyły się turnusy obozów dla dzieci niepełnosprawnych, organizowanych przez Renatę Czader, szefową Stowarzyszenia „Nigdy nie jesteś sam”. Ich przeprowadzenie nie byłoby możliwe bez zaangażowania wolontariuszy.
Jaką rolę odgrywa wolontariat w takim przedsięwzięciu, jak obóz dla dzieci niepełnosprawnych?
– Kluczową, bo ja mogę zdobyć nie wiadomo ile pieniędzy, mogę wymyślić nie wiadomo jaki program, ale bez wolontariuszy nie jestem w stanie takiego obozu zrealizować. Dlatego rozpoczynam przygotowania od tego, że najpierw kontaktuję się z wolontariuszami. Ustalam, czy pasuje im dany termin i czy zechcą ze mną pojechać. Jeśli tak, to dopiero wtedy powiadamiam rodziców o tym, że obóz się odbędzie.
Rozumiem, że dzieci wyjeżdżają na taki obóz bez rodziców?
– Tak, bo taki jest cel tych obozów, żeby dzieci miały zapewniony wartościowy, atrakcyjny program, a rodzice mogli w tym czasie odpocząć – wyjechać na urlop sami lub z pozostałymi, zdrowymi dziećmi. Często jest bowiem tak, że w ciągu roku brakuje im na niego czasu właśnie ze względu na obowiązki związane z opieką nad dzieckiem specjalnej troski. Na czas obozu rolę opiekunów przejmują wolontariusze. To oni opiekują się ich dziećmi, są ich rękami, nogami, niekiedy wzrokiem, a niekiedy słuchem, z całą pewnością zaś mózgiem. Swoim podopiecznym pomagają w tych czynnościach, z którymi sobie nie radzą, tak, by obozowy czas mogli miło przeżyć i zrealizować wytyczony program. Co jednak nie oznacza, że nie wymagają od nich żadnej samodzielności i wszystko robią za nie.
Czy to oznacza, że ilu uczestników obozu, tylu wolontariuszy?
– Czasem nawet więcej, bo do dzieci na wózkach potrzebne są po dwie osoby do pomocy. Jedna nie dałaby rady, bo są sytuacje, kiedy trzeba wyjąć dziecko z wózka i położyć na łóżku, żeby mogło odpocząć w nieco innej pozycji, i tak na okrągło. Do tego dochodzi korzystanie z toalety, które zawsze stanowi jakiś problem – zarówno wtedy, kiedy podopieczny potrafi z niej skorzystać, jak i wtedy, kiedy nosi pampersy, które trzeba co jakiś czas zmieniać. Zresztą nawet samo pchanie wózka wymaga siły fizycznej. Pusty wózek to 40 kilogramów, razem z „dzieckiem” – tu muszę dodać, że pod tym pojęciem mam na myśli również naszych dorosłych podopiecznych – może śmiało ważyć nawet 100 kilogramów.
Jak wygląda przygotowanie wolontariuszy do takiego wyjazdu?
– Muszę się przyznać, że w pierwszym roku, nie mając doświadczenia, ale tylko dobre chęci, trochę improwizowałam. Młodych ludzi udało mi się pozyskać dosłownie na zasadzie „łapanki”. W praktyce wyglądało to tak, że idąc po mieście, Trzyńcu czy Cieszynie, zatrzymywałam np. moją dawną uczennicę i proponowałam wyjazd na obóz w roli wolontariusza. Takim sposobem udało mi się zebrać grupę ludzi chętnych do pomocy. Niektórzy zrezygnowali po pierwszym razie, inni wytrwali. Przed wyjazdem zorganizowałam jeszcze spotkanie, na którym przybliżyłam im, o co będzie chodziło. Reszty uczyliśmy się w biegu, już w trakcie pobytu. Natomiast teraz, mając pewne doświadczenie, robimy tak, że przyjeżdżamy z wolontariuszami na miejsce dzień wcześniej i tam zapoznajemy się z programem obozu oraz informacjami o jego uczestnikach. Każde dziecko, które wyjeżdża na obóz, ma tzw. paszport komunikacyjny, w którym zapisane jest wszystko to, co powinniśmy o nim wiedzieć – co potrafi samo zrobić, a z czym sobie nie radzi, jaki jest jego stan zdrowia, jakie bierze lekarstwa, czy należy zmuszać je do jedzenia, czy przeciwnie – uważać, żeby przesadnie się nie opychało, i wiele innych rzeczy. Na spotkaniu ustalamy, kto kim będzie się zajmować. Niektóre wolontariuszki mają już „swoich” podopiecznych, którymi opiekują za każdym razem. Odpowiada im taka sytuacja, bo wiedzą, czego mogą się spodziewać, a z dzieckiem zdążyły już nawiązać pewną więź. Miałam też jednak studentkę pracy socjalnej, która – chcąc zebrać doświadczenia – za każdym razem opiekowała się innym dzieckiem – niewidomą dziewczynką, dzieckiem na wózku czy dzieckiem, które chodzi, ale ucieka. Natomiast po wyjeździe naszych podopiecznych do domu zostajemy jeszcze na jedną noc i przeprowadzamy wspólnie ewaluację.
Na dłuższą metę chyba nie sposób łapać wolontariuszy na ulicy?
– Po sukcesie pierwszej „łapanki”, stwierdziłam: „wow”, będzie fajnie. Nie pomyślałam jednak o tym, że wolontariusze tworzą żywy organizm, który ma własne życie. Oprócz tego wolontariatu, mają inny wolontariat, bo np. członkostwo w zespole tanecznym czy zaangażowanie w harcerstwie to też rodzaj wolontariatu. To, że krzewią kulturę, opiekują się młodszymi w ramach harcerstwa, to wszystko przecież robią bezinteresownie i za darmo. Nie można więc nie wiadomo czego od nich wymagać. Są też, oczywiście, osoby, które stwierdzają, że praca z dziećmi niepełnosprawnymi, to nie dla nich. Bo to rzeczywiście nie jest dla każdego. Dlatego uważam, że taki obóz powinna zaliczyć każda osoba, która myśli o studiach pedagogiki specjalnej, żeby przekonać się, czy będzie to dla niej dobry wybór. Mając to wszystko na uwadze, stwierdziłam zatem, że pozyskiwanie wolontariuszy jest czynnością, która tak naprawdę nie ma końca. W tym celu nawiązałam współpracę z Polskim Gimnazjum i z Akademią Handlową w Czeskim Cieszynie, które dają mi możliwość porozmawiania z uczniami na ten temat. Nigdy jednak takie spotkania nie owocują dziesiątkami chętnych. Zwykle chodzi o pojedyncze osoby. Z drugiej strony są sytuacje, kiedy zadowoleni wolontariusze przyprowadzają kolejne osoby – np. koleżankę lub siostrę.
Cała rozmowa do przeczytania w piątkowym wydaniu Głosu.