sobota, 27 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Sergiusza, Teofila, Zyty| CZ: Jaroslav
Glos Live
/
Nahoru

„Głos” na 1.11.: Pracując ze zmarłymi, nabiera się szacunku do życia | 01.11.2018

Pracowałam już z ciałami w makabrycznym stanie, ale w naszym miasteczku śmierć ma zazwyczaj zwyczajne oblicze – mówi „Głosowi” Magdalena Lapczyk-Plinta ze Skoczowa, jedna z najlepszych w Polsce balsamistek zwłok. 

Ten tekst przeczytasz za 3 min.
Balsamistka Magdalena Lapczyk-Plinta. Fot. ARC
 

Ile osób w Polsce zajmuje się tak specyficzną profesją?
Niewiele. Wszystkich balsamistów jest może pięćdziesięciu. Gdy zaczynałam, kobiet było pięć. Teraz jest ich znacznie więcej, bo też mają lepszą rękę od panów. Ten zawód wymaga pewnego drygu, wyczucia, zwracania uwagi na detale. Żeby zmarły wyglądał jak za życia, nie wolno z niczym przesadzić. Zresztą w branży kosmetycznej generalnie przeważają kobiety, bo też mają ku temu większe predyspozycje. My te makijaże po prostu lepiej robimy, włosy lepiej układamy.
 
Pośmiertny makijaż to finał pracy, a od czego pani zaczyna?
Od sanitarnego przygotowania ciała. Ze zmarłym zawsze postępujemy jak z żywym. Myjemy go, ubieramy. A na życzenie rodziny dodatkowo jesteśmy w stanie wykonać pośmiertną kosmetykę. Te zabiegi mają na celu zatuszowanie wszystkich pośmiertnych zmian; zasinień i przebarwień na skórze czy plam opadowych na twarzy, bo zmarły umarł, leżąc na przykład na jednym policzku. Albo śladów po linie, jeśli akurat to ciało samobójcy. Inne zabiegi polegają na zamknięciu oczu i ust tak, by twarz zmarłego była jak najbardziej spokojna. Kwadrans mojej pracy i ciało wygląda zupełnie inaczej. A trzeba pamiętać, że przed śmiercią, gdy chory cierpi, z reguły jest odwodniony, wychudzony, ma zapadnięte policzki. Po balsamacji ten obraz się zmienia. Gdy rodzina otwiera trumnę, widzi osobę niemal taką, jaką była za życia. Znika trupia bladość. Zmarły wygląda, jakby spał.
 
Codzienne obcowanie ze śmiercią wpływa na postrzeganie otaczającego nas świata?
Nie może nie wpływać. Gdybym była wyłącznie pracownikiem prosektorium, moje podejście byłoby zupełnie inne. Do wykonania miałbym konkretną pracę i tyle. A w Skoczowie często znam historię zmarłego. Wiem, kim był, jak wyglądał, znam jego rodzinę, znajomych. Do tego dwa krzesła stojące przy moim biurku mają jakąś magiczną moc. Ludzie, którzy na nich siadają, często opowiadają mi historię życia. Muszą się wygadać. To część żałoby... Jestem wierzącą ewangeliczką, choć mój światopogląd nie zamyka się w kościelnych ramach. Obcując ze śmiercią niektóre rzeczy bardziej czujemy. Nie mam więc wątpliwości, że oprócz nas jest jeszcze coś więcej. Natomiast nigdy nie przyszło mi głowy, że zmarły może nagle otworzyć oczy. Generalnie pracując ze zmarłymi nabiera się szacunku dla życia i takiego swoistego dystansu. Człowiek ceni sobie zdrowie, rodzinę. Chce korzystać z każdego dnia, bo wie, że życie jest ulotne. Przyznam, że praca, jaką wykonuję, mocno mnie ukształtowała. Stale przekonuję się bowiem, że koniec każdego z nas może być jak pstryknięcie palców. Dlatego żyjmy całymi sobą. Nie skupiajmy się na drobiazgach czy rzeczach nieistotnych. Wybaczajmy sobie...


Całą rozmowę Witolda Kożdonia z Magdaleną Lapczyk-Plintą opublikowaliśmy w „Głosie” z 30 października 2018.





Może Cię zainteresować.