W Hollywood jest tylko kilku reżyserów, których wartość rynkowa jest na tyle duża, że nawet jak nakręcą gniot, to w pierwszych dniach od premiery oklaski nie będą miały końca, a dopiero po jakimś czasie dojdzie do zderzenia z rzeczywistością, już mniej budującą. Kontynuacja „Gladiatora”, filmu nagrodzonego w 2001 roku pięcioma Oscarami, w tym statuetką dla najlepszego aktora (Russell Crowe), nie powinna była w ogóle powstać. Reżyser Ridley Scott tak długo przymierzał się do nakręcenia drugiej odsłony swojego kultowego dzieła, aż w zapale boju kompletnie się pogubił. Kto lubi filmy przygodowe z okresu Cesarstwa Rzymskiego, musi się zadowolić wyłącznie dobrze skrojonymi scenami batalistycznymi, ale to za mało, żeby wyjść z kina zadowolony.
Czy „Gladiator II” jest faktycznie tak słabym filmem? Tak i to słabo powiedziane, bo w prawie wszystkich elementach filmowego rzemiosła ustępuje nawet przeciętnym produkcjom pseudo-historycznym Netflixa. Przede wszystkim Ridley Scott tym razem zupełnie nie trafił z obsadą głównej roli. Kto pamięta rewelacyjną grę aktorską Russella Crowe’a, obserwując męczarnię Paula Mescala wcielającego się w nowego tytułowego gladiatora może mieć słuszny żal do twórców, że nie odważyli się na współpracę z coraz lepszą sztuczną inteligencją. Bo wystarczyło odmłodzić techniką AI australijskiego herosa, obecnie 60-letniego „tatusiowatego” Crowe’a, by ustrzec się największego błędu w gatunku filmu akcji – ciapowatego głównego bohatera. Jest też jeszcze inna stara filmowa zasada, że w głównej obsadzie kasowej produkcji powinny zagrać wyłącznie „znane gęby”, filmowi snajperzy z prawdziwego zdarzenia, a pomocnicy i obrońcy pozostają w cieniu. Tu jest odwrotnie: cały film zdominował Denzel Washington, który zagrał promotora walk gladiatorskich Macrinusa. Doświadczony aktor skradł dla siebie całe show, spychając na dalszy plan nie tylko drętwego Mescala, ale również nieco bardziej przytomnego Pedro Pascala w roli generała Marcusa Acaciusa. No i mamy też przed kamerą m.in. izraelskiego aktora Liora Raza, znanego z serialu „Fauda”, który w roli trenera gladiatorów sprawia wrażenie najbardziej autentycznego protagonisty.
Wracając do obsady Paula Mescala, w scenariuszu zlecono mu niewiele aktorskiego kunsztu, a pomimo to Irlandczyk w roli wnuka Marka Aureliusza kompletnie się nie sprawdził. Ma muskuły typowe dla kierowcy autokaru wycieczkowego i naprawdę daleko mu do gladiatora z tamtych czasów. Wprawdzie nigdy nie obejrzałem na własne oczy żadnej z walk w rzymskim albo innym amfiteatrze, pomijając mecz piłkarski z udziałem AS Roma, ale myślę, że z taką posturą irlandzki aktor nie wytrzymałby nawet do drugiej rundy. Wrażenie na widzach mogą robić natomiast świetnie nakręcone sceny potyczek z małpami (oczywiście wygenerowanymi komputerowo na potrzeby filmu), rekinami czy nosorożcem dosiadanym przez jednego z gladiatorów. Wbija w fotel również początek filmu, a dokładnie trwający ponad 10 minut atak morski flotylli Cesarstwa Rzymskiego na zbuntowaną twierdzę gdzieś w Afryce. Tu akurat sztab filmowy na czele ze skrupulatnym Ridley’em Scottem zatroszczył się o jak najlepsze wrażenia wizualne. To jednak słaba pociecha.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewał się autentyczności historycznej, bo od tego są dokumenty BBC, a film przygodowy rządzi się swoimi regułami. Miłośnicy starożytnej historii, chociażby nasz stały felietonista Krzysztof Łęcki, powinni niemniej wyłuskać w filmie kilka naprawdę fajnych ukłonów w ich stronę. Na przykład osadzone na głowach żołnierzy hełmy wczesne w stylu czapki frygijskiej czy powszechniej stosowane kaski typu Montefortino wykonane z mosiądzu lub brązu o wypukłym kształcie, z małym wydłużeniem przy tylnej odsłonie karku (które i tak niewiele pomagały). Odrobiny autentyzmu zdecydowanie zabrakło jednak w przypadku relacji męsko-damskich i innych. Wprawdzie w filmie trup ściele się gęsto, głowy i inne części ciała spadają jak gruszki z drzew, ale o zboczeniach seksualnych czy powszechnej nagości na dworze cesarskim twórcy wstydliwie milczą. Rozumiem to w ten sposób, że w czasach poprawności politycznej dwunastoletni widz prędzej pogodzi się z faktem, że za złe spojrzenie można zostać ściętym lub rzuconym na pożarcie lwom, ale odsłonięta noga kurtyzany to już zjawisko w filmie niepożądane.
Ridley Scott raczej nie powalczy z „Gladiatorem II” o kolejne statuetki Oscara. Podejrzewam nawet, że kontynuacja kultowego obrazu, zupełnie niepotrzebna i zbędna dla historii kina, doczeka się nominacji w którejś z kategorii „Złotych Malin” dla najgorszych produkcji roku 2024.