Pod prysznicem: hokejowa familia | 25.03.2025
Sześć złotych pucharów dla mistrza ekstraligi, z tego pięć
wywalczonych z rzędu, a gdyby doliczyć do tego niezrealizowany atak na mistrza
w trakcie pandemicznego lockdownu, to wyliczanka sukcesów Stalowników Trzyniec w
ekstralidze hokeja zatrzymałaby się na rekordowych siedmiu mistrzowskich
tytułach. Sparta Praga w poniedziałkowym ćwierćfinale przerwała wprawdzie
imponującą serię podbeskidzkiego klubu, fundując podopiecznym Zdeňka Motáka wakacje „first
minute”, ale ośmielam się twierdzić, że takiej jazdy bez trzymanki nie zapewnią
w najbliższych latach kibicom w play off ani Sparta, ani Pardubice, ani też żaden inny
czeski klub.
Ten tekst przeczytasz za 2 min. 15 s
Fot. Zenon Kisza
Jako dziennikarz „Głosu” miałem okazję zasmakować w 2011 roku pierwszego,
historycznego zwycięstwa Trzyńca w ekstralidze. 12 kwietnia 2011, w starej Werk
Arenie, która przypominała industrialny, rockowy klub, Stalownicy fetowali triumf
w finale z Witkowicami, pokonując odwiecznego rywala z regionu 5:1, a całą
serię zamykając w pięciu meczach (4:1).
Pamiętam, jak Eugeniusz Delong,
ówczesny dyrektor klubu, zbliżając się do dziennikarzy w epicentrum mistrzowskiej wrzawy drżał z podniecenia, czując, że właśnie pisze się nowy rozdział w historii
trzynieckiego hokeja. Nieodżałowany kronikarz klubu, Eduard Machaczek, tego
dnia ubrał swój odświętny garnitur, jak gdyby przeczuwając, że właśnie pod dachem jego ukochanej Werk Areny rozstrzygną się losy zaciętej finałowej serii z
Witkowicami. Zapamiętam te piękne obrazki do końca życia, pomimo że pozycja reportera sportowego wymaga przestrzegania kodeksu dziennikarskiego,
czyli neutralności w kibicowaniu.
Każdy następny triumf Trzyńca w ekstralidze, w latach 2019,
2021, 2022, 2023 i 2024 okraszony został kolejnymi emocjami, które udzielały się
również przeciwnikom. Przegrani w finałach w szczególności zwracali uwagę na mocny
charakter trzynieckiego zespołu, zbudowanego na fundamentach muszkieterskich
zasad „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Tak było również w tegorocznym przegranym ćwierćfinale ze Spartą Praga. Szkoleniowiec klubu Zdeněk Moták nie uległ naciskom kibiców, by
posadzić na trybunę ikonę i rekordzistę drużyny, Martina Růžičkę. 39-letni napastnik był wprawdzie
cieniem samego siebie z poprzednich sezonów, ale jego obecność na placu gry
miała mieć inne, niż tylko bramkowe przełożenie. Poza tym nie uderza się w legendę klubu w tak ważnym dla całego kolektywu momencie, nawet z wiatrówki.
Oczywiście, gdyby wszystkie pomysły sztabu trenerskiego Trzyńca wypaliły, to teraz Stalownicy szykowaliby się do półfinałów, a nie Sparta. O tym jednak nie „pod prysznicem”,
a w piątkowym, drukowanym wydaniu gazety.