Jest coś sympatycznego w tym zgiełku przedświątecznych zakupów. Ludzie mijają się w automatycznie otwieranych drzwiach. Szklane wyjście-wejście w przestrzeń odosobnionych marzeń. Drzwi od samego dołu do sufitu wykonane ze szkła, bez klamek, zamków, bez zabezpieczeń mechanicznych typowych dla domostw usłanych spokojem. Granica, która jest względnie bezpieczna, lecz konsekwencje przekroczenia uprawnień mogą wymknąć się spod kontroli. Nie ma krat ani linii, która wyznacza początek i koniec. Magia świąt. Uśmiech na ustach wszystkich i gwiazda będąca spadkobiercą szczęścia.
Od dwudziestu minut szukam miejsca na parkingu. Kolor pod każdą postacią daje się we znaki. Szary, biały, niebieski. Czasami zielony, żółty, srebrny. Kolor pustyni, zielonej łąki, morskiej fali i nieba zamkniętego w szarości deszczu. Samochody zlewają się w jedno. Nadal nie ma pustki pomiędzy białymi liniami; to niewidzialne taśmy dwustronnie klejące, białe nabieżniki, wyznaczniki prawdy i nieprawdy, która nie okalecza, lecz odpuszcza winy.
Odwracam kierownicę w odwrotną stronę siebie.
Tak dla pewności, dla konieczności pominięcia wypłaty, dodatku na święta, rekompensaty za straty poniesione podczas ciężkiej pracy od stycznia do grudnia. Niby nic, a jednak satysfakcja. Radość. Dodatkowy uśmiech. Kilka dni wirtualnej muzyki, która zapewnia przypływ endorfiny; hormonu szczęścia, maksymalnej zazdrości wynikającej z dobrze dobranych perfum. Prezent dopięty na ostatni guzik, bo gdy goście czują się dobrze, ja też odczuwam satysfakcję. Parkowanie tyłem. Trochę to trwało, lecz warto było czekać. W przedświątecznej gonitwie liczy się każdy centymetr odzyskanej przestrzeni. Na szkoleniu dla pracowników kazano mi wypełnić formularz. Większość pytań było banalnych. Zdania proste, szybka odpowiedź. Dom, telewizor z płaskim ekranem, przedpokój i dzwonek z własnoręcznie zrobionym kawałkiem nieba, lecz już teraz odczuwam godzinne opóźnienie. Jutro o tej samej porze mam zamiar spotkać się z sąsiadami i podjąć wyzwanie. Tym razem „Monopol” będzie dla mnie łaskawy. Od jutra dołączę do grona światowych milionerów. Jestem świadom tego, iż garnitur nie zrobi ze mnie Jamesa Bonda, ale zbliżające się święta podnoszą prestiż tej imprezy.
Nerwowo poszukuję bilonu o wartości jednego złotego. Koszyk przyjmuje również dwa złote, ale nie pogardzi nominałem liczącego sobie jedno euro. Nie lubię kłamstw. Wyciągam więc wszystkie szeleszczące w kieszeni monety. Same złote, tzn. srebrne w wyglądzie, lecz złote w walucie. Dotykam okrągłej kształtem wartości pieniądza; ludzkiego wyznacznika szczęścia, który na ziemi pozwala stać się prezentem i wartością w odpowiedzi na dobrą nowinę. Wózki na zakupy też w ograniczonej ilości wystawione na pokaz. One pierwsze stoją w kolejce, na wybiegu dla wózków na zakupy. Kolejno odlicz... w milczeniu mróz wyznacza nadrzędność zbliżających się kolęd. W końcu wyrwałem stalowego czterokołowca. Trzymam mocno za lejce, by nie obudzić w nim bestii.
Świąteczny wyścig trwa.
Właśnie pochłonęły mnie wąskie uliczki miejscowej hurtowni będącej odpowiednikiem spiżarni na żywność, magazynu na artykuły gospodarstwa domowego, garażu, warsztatu i monopolowego, który kusi czystą, kolorową, słodką i gorzką niczym lekarstwo na ból brzucha. Po kilku minutach wyparłem nadrzędność bycia w tym właśnie miejscu. Zawsze marzyłem o półkach w lodówce, które pękają od nadmiaru pożywienia... prywatny grzech obżarstwa. Pokutuję na każdym metrze. Na początku był mały Jezusek; dziecię, które przynosiło prezenty. Nieco później pojawił się ksiądz Mikołaj ze srebrnym pastorałem. Potem mama, tata, babcia i dziadek. Czasami śnił mi się anioł, który w swych malutkich rączkach też przynosił prezenty. W końcu czapka mikołaja z czerwonego weluru. Biały pompon w amerykańskiej odsłonie, biało-czerwone cukierki i świat biało-czerwony. Dziś święta smakują kolorem soczystej zieleni. Ubarwiona roślinność nadaje charakter różnorodnych form. Począwszy na zapachu płynu do mycia okien, na rąbaniu suchego świątecznego drzewka kończąc. Jestem wychowankiem tradycyjnej kultury. Banany, mandarynki i ananas stanowią obcą odmianę kompotu z suszu i miąższu dojrzałych jabłek. Naturalnym wydaje się włożenie kilku rybich łusek pod talerz. Ten zwyczaj przyjąłem od taty. Nie musiał mnie namawiać, ani prosić, bym robił tak samo. Zresztą do dziś nie muszę tego robić, lecz tak czynię. Nikt nie pyta o powody. Prawdą jest jednak powiększające się nieustannie bogactwo... myśli, doświadczeń i nowych słów, których nie rzucam już na wiatr.
W tym roku święta ubrane są w zimową kurtkę. Model sprzed pięciu lat. Design wydartego serca i łokcia ze wschodnim akcentem. Nieustanny apetyt na prośbę. O pomoc, pieniądze. Prośba o jedzenie. Bezdomny od kilku dni koczuje na parkingu przed sklepem. Zdany na łaskę bliźnich modli się o cud. Nie narzuca się. Prosi o cokolwiek, ale pokarm pod wszelką postacią pragnie przyjąć od zaraz. Kolejni goście mijają go.
Opuszczając wzrok ku ziemi, opuszczają przybysza na zawsze.
Wśród tłumu świętującego dostatek on jeden, pozostał sam. Ludzie z natury są dobrzy. Czasami nieświadomie zabijają dobro w sobie, ale ono powraca. Może głodny przed sklepem nie jest przypadkowym gościem, może to On. Chce obejrzeć swe owieczki, by upewnić się, że warto przyjść na świat, że warto oddać się w ręce ludzi.
W końcu otrzymał prezent pod postacią chleba. Spojrzał ludziom w oczy, łamiącym głosem złożył życzenia błogosławionych świąt i zniknął. Może zakończył już wędrówkę i odnalazł swoje miejsce.
W tym roku święta wyglądają inaczej.
Mają
na plecach podartą kurtkę, w ustach smak chleba, a Słowo stało
się Ciałem.