Nie będę też
nawiązywał do innej lektury, nie tylko nieobowiązkowej, ale w PRL-u wręcz zakazanej
– idzie mi o „Ciemność w południe” Arthura Koestlera. Niemniej – tematem
felietonu będzie ciemność. I strach ludzi przed ciemnością.
I
Idzie, rzecz
jasna, o strach dorosłych ludzi. Bo jak przeczytałem w Internecie – „lęk przed
ciemnością u dzieci to normalne zjawisko, które ma charakter rozwojowy. Bardzo często pojawia się samoistnie
u 3-letnich maluchów, a w miarę rozwoju znika, ustępując miejsca odwadze”. No
właśnie, piszę o „strachu”, a nie „lęku”. Bo kto przyzna się do tego, że lęka –
właśnie, lęka się zagrożeń, które są ledwie wyobrażone, a w najlepszym
przypadku niezwykle mało prawdopodobne? Tylko w frywolnych towarzyskich
rozmowach przyznajemy sobie prawo, do tego, żeby powiedzieć, że w jakichś
kwestiach (na przykład – zagrożenia) reagujemy irracjonalnie. Zwykle nasze
strachy czy lęki – na co dzień używamy wszak tych pojęć zamiennie –
przedstawiamy jako coś realnego. Na
marginesie – wszechobecna ciemność była jedną z dziesięciu plag egipskich –
czyli klęsk sprowadzonych na Egipt przez Jahwe, o których czytamy w biblijnej
Księdze Wyjścia (7-12). No cóż, możemy
sięgnąć i do „Faraona” Bolesława Prusa: „Było już po pierwszej i istotnie słoneczne
światło poczęło zmniejszać się. Wtem na żółte wzgórza libijskie padł złowrogi
cień i z błyskawiczną szybkością zakrył Memfis, Nil i pałacowe ogrody. Noc ogarnęła ziemię, a na niebie ukazała się czarna jak węgiel kula, otoczona wieńcem płomieni”. W powieści to przebiegli kapłani, znający
prawidłowość „zaćmienia słońca”, przekonali przerażony lud, że „ciemność w
południe” to objaw gniewu boga Słońca Ra.
II
Ktoś
powie, że dorośli ludzie nie boją się ciemności nocy i zwykle ma w takiej
diagnozie rację. Ale ciemność (także ta nocna) ciemności nierówna,
nawet jeśli jest tak samo ciemno. Weźmy ilustrację z „Wojny peloponeskiej”
Tukidydesa. W roku 413 p.n.e. stało się oczywiste, że inwazja ateńska na
Sycylię zakończyła się niepowodzeniem. Co pozostawało? Oddajmy głos
Tukidydesowi: „Wodzowie ateńscy
widząc, że
nieprzyjaciel dostał świeże
posiłki, a sytuacja
ich wojska nie tylko się nie polepsza,
ale z dnia na dzień – przede
wszystkim wskutek chorób dręczących
wojsko – pod każdym względem
się pogarsza, zaczęli
żałować,
że wcześniej
nie odpłynęli.
Już i Nikias sprzeciwiał
się mniej niż
poprzednio, a nalegał jedynie
na zachowanie tajemnicy odwrotu, zapowiedzieli więc
całej armii w jak największej
tajemnicy odjazd i kazali czekać w
pogotowiu na umówione hasło. Kiedy już
wszystko było
gotowe do odjazdu, nastąpiło
zaćmienie księżyca,
który właśnie
był w pełni.
Zastraszona większość
Ateńczyków zażądała
od wodzów wstrzymania odjazdu; Nikias, który też nazbyt
powodował się
wiarą w niezwykłe
znaki i tym podobne zjawiska, oświadczył
wręcz, że
nie będzie się
nawet nad tym naradzał i
że nie ruszy przed upływem
dwudziestu siedmiu dni, taki bowiem termin podawali wróżbici.
Z tego powodu Ateńczycy odłożyli
odjazd i pozostali pod Syrakuzami”. Odłożyli, i była to decyzja brzemienna w
skutki – dla ateńskiej armii opłakane. Bo po prawie miesiącu odwrót spod
Syrakuz był już nie tyle trudny, co w ogóle niemożliwy. Przyniósł Atenom
totalną klęskę. Do Attyki wrócił – w proporcjach – jeden z czterech wysłanych
na Sycylię żołnierzy.
III
Katastrofalna
sytuacja próbujących opanować Syrakuzy Ateńczyków i zaćmienie księżyca, które
opóźniło, a w rzeczywistości uniemożliwiło, ucieczkę (nazwijmy rzecz po
imieniu) armii dowodzonej przez Nikiasa i Demostenesa. Koincydencja? Czy może
kara boska za grzech hybris, tak bardzo przecież Ateńczykom nieobcy?
IV
Ot, „Ateńczycy sądzą, że
puszczając się na obczyznę, coś zdobędą, wy zaś, że przez przedsiębiorczość
stracicie to, co posiadacie. Ateńczycy, odnosząc zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi,
wyzyskują je do ostateczności, a ponosząc klęskę, nie dadzą się
ostatecznie pokonać. (…) Jeżeli przeprowadzenie jakiegoś planu nie powiedzie im
się, sądzą, że stracili coś, co już posiadali, a jeżeli uda im się coś
osiągnąć, uważają to za drobiazg w porównaniu z tym, co pozostaje
jeszcze do osiągnięcia. Jeżeli zaś coś im się nie uda, brak powodzenia
nagradzają sobie nową nadzieją; tylko u nich plan osiągnięcia czegoś
i samo osiągnięcie zbiega się w czasie ze sobą, ponieważ tak szybko
przeprowadzają swe plany. Nad tym wszystkim trudzą się przezcałe życie
wśród mozołów i niebezpieczeństw i w bardzo małym stopniu
korzystają z tego, co posiadają, bo wciąż dążą do nowych zdobyczy.
Prawdziwym świętem dla nich jest wykonywanie obowiązków, a nieszczęściem
raczej bierny spokój niż pełna trudu działalność: gdyby więc ktoś określił ich
pokrótce jako ludzi, którzy po to istnieją na świecie, żeby ani sami nie
zaznali spokoju, ani innym nie pozwolili go zaznać, to określenie takie byłoby
trafne”. Cóż taki typ ludzkich plemion (i pojedynczych osobników) zdarza się w
historii wcale nierzadko.
V
Hybris...
Znany brytyjski historyk dwa pierwsze tomy monumentalnej biografii Adolfa
Hitlera zatytułował właśnie „Hybris”. Sam Hitler nie szukał znaków Opatrzności
w zjawiskach przyrodniczych. Powoływał się na boskie znaki, kiedy „cudem” udało
mu się uniknąć śmierci w Wilczym Szańcu
22 lipca 1944. A kiedy – już pod sam koniec wojny – zmarł Franklin Delano
Roosevelt, Joseph Goebbels przywołał w rozmowie
z Führerem„cud domu Brandeburskiego”.
Oto w
czasie wojny toczonej w połowie XVIII wieku umiera caryca Elżbieta, władzę
obejmuje germanofil Piotr III. Ten nie
tylko zakończył wojowanie ze stojącymi u progu katastrofy Prusami, ale nawet
przekazał część armii rosyjskiej Fryderykowi II. Zmieniło to mapę sojuszy i
stało się przełomem w wojnie
siedmioletniej (1756-1763).
VI
W
roku 1945 Harry Truman sojuszy nie zmienił – słońce nad III Rzeszą zgasło.