Pierwszy raz był niepewny. Nieświadomy tego gdzie jestem, po prostu chłonąłem smaki i muzykę. Za drugim razem było lepiej – coraz więcej znajomych odczuć i euforia. Trzeci raz był najlepszy – wsiąknąłem i uzależniłem się. „Gorol” jest jak narkotyk, także dla tych którzy na Zaolziu nie mieszkają.
Już kilka lat temu słyszałem, że istnieje coś takiego, głównie przy okazji wiślańskiego Tygodnia Kultury Beskidzkiej. Późnej dochodziły mnie słuchy, że to impreza ważna, bo w pewnym sensie jest manifestacją. W końcu pojechałem. Pamiętam ten pierwszy raz – nie znałem nikogo, siedziałem gdzieś z boku i obserwowałem. Poznałem kilka osób, choć tylko dzięki temu, że udało mi się spotkać znajomych z Ustronia, ale nie był to dla mnie wyjątkowo towarzyski „Gorol”. Czułem się obco, czułem, że nie należę do wspólnoty, że ci ludzie, którzy zgromadzili się w Lasku Miejskim w Jabłonkowie są tam po coś, a ja jestem tylko gościem. Za drugim razem było już lepiej, bo tak się złożyło, że w rok kilku Zaolziaków poznałem, co pozwoliło mi czuć się trochę lepiej i pewniej. Rozpoczęły się zażarte dyskusje o przyszłości Zaolzia, gdzieś na ławeczkach z dala od sceny. Zobaczyłem też, że takich ludzi jak ja jest na „Gorolu” znacznie więcej – takich, którzy przyjeżdżają tu regularnie, chociaż z Zaolzia nie są, takich dla których to święto jest na stałe zaznaczone w kalendarzu, tak jak w ich głowach (a może i sercach) zaznaczone jest Zaolzie. Dlatego już na moim drugim Gorolskim Święcie czułem się dobrze, a kiedy rok później to wszystko się spotęgowało, kiedy zacząłem rozpoznawać znajome twarze, od roku niewidziane, poczułem się jak w domu.
Tak, „Gorol” to niekoniecznie tylko „liczenie Polaków na Zaolziu”. To także liczenie tych, dla których owo Zaolzie jest ważne, choć mieszkają w Polsce, czy to na Śląsku Cieszyńskim, Górnym Śląsku, czy też „gdzieś tam w Polsce”. Przecież są też warszawiacy, a przynajmniej jeden. To ludzie, którzy wsiąkają w imprezę, którzy przynajmniej te kilka dni żyją Zaolziem, jego radościami i problemami. Znajomy kiedyś powiedział mi, że dla mieszkańców Zaolzia Gorolski Święto to jedyna okazja, żeby spotkać starych przyjaciół. Wychodzi na to, że taka sama sytuacja ma miejsce w moim przypadku, z tym, że ja nie jadę spotykać starych kumpli ze szkoły, a ludzi, których poznałem właśnie na „gorylu”. Właśnie przez to jestem spokojny – granica nie grodzi szczelnie i można ją pokonać, trzeba tylko mieć chęci i okazję. I nie folklor jest w tym przypadku ową okazją, przynajmniej dla mnie, tylko te zażarte dyskusje gdzieś na uboczu, ci ludzie, których spotkać można tylko tam.
Andrzej Drobik