Felietonista "Głosu", Krzysztof Łęcki, tym razem wziął na celownik Węgry, a dokładnie krajobraz po politycznej bitwie.
„Zginiemy za Węgry i za Europę” – tak zakończył swoją rozpaczliwą depeszę dyrektor węgierskiej agencji prasowej. Kilka minut później artyleria ostrzelała jego biuro. Był rok 1956…
Od przypomnienia tej dramatycznej sytuacji zaczyna swój głośny, świetny esej czeski pisarz Milan Kundera („Zachód porwany czyli tragedia Europy środkowej »Zeszyty Literackie« nr. 5 1984). Co na swój sposób może i interesujące, ale i zaskakujące Kundera nie zgodził się przedrukować tego szkicu ponownie w żadnym zbiorze tekstów. Czyżby uznał, że wysoki ton, który w nim zaproponował, zapowiadany już otwierającą szkic sceną jest zbyt patetyczny? Sytuacja Europy środkowej po latach wydała mu się nie aż tak tragiczna?
Te pytania otwierają temat na zupełnie inny felieton. Wróćmy do Budapesztu, ale Budapesztu Anno Domini 2018. W kwietniowych wyborach parlamentarnych zdecydowanie wygrała tam rządząca koalicja konserwatywnego Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej (KDNP). Zdobyła ponad 2/3 mandatów w 199 osobowym parlamencie. Jobbik zebrał 26 mandatów, a koalicja Węgierskiej Partii Socjalistycznej (MSZP i partii Dialog 20 mandatów. W parlamencie znajdzie się też 9 przedstawicieli Koalicji Demokratycznej (DK) byłego premiera Ferenca Gyurcsanya, 8 posłów mieć będzie partia „Polityka Może być inna (LMP), jeden przedstawiciel partii Razem, zwycięzca w jednoosobowym okręgu wyborczym, jeden przedstawiciel mniejszości niemieckiej i jeden poseł niezależny. Krajobraz po wyborach jawi się zatem wyraziście. Triumf obecnej władzy, klęska opozycji.
Nie będę rozkładał na czynniki pierwsze wyborczego sukcesu rządzącej koalicji, nie odpowiem zatem na pytanie – dlaczego zdecydowana większość Węgrów wybrała przy urnach tak, a nie inaczej? Nie będę zajmował się także taktycznymi przyczynami klęski węgierskiej opozycji w tych wyborach – nie będę zatem analizował tego, czy można było w ramach istniejącej ordynacji wyborczej postąpić rozsądniej, a zatem skuteczniej powalczyć nie tylko (sic!) o głosy wyborców, ale także poselskie mandaty. Wreszcie fakt, że w węgierskiej ordynacji wyborczej odsetek głosów nie przekłada się proporcjonalnie na liczę poselskich mandatów znany był przez wyborami. Interesuje mnie w zasadzie jedna tylko sprawa – ton powyborczych ulicznych protestów. Otóż po ogłoszeniu wyborów tysiące ludzi wyszło na ulice Budapesztu w proteście przeciwko niesprawiedliwemu ich zdaniem systemowi wyborczemu, zaś jeszcze przed wiecem, na portalach społecznościowych, domagano się ponownego przeliczenia głosów, wolnych mass-mediów, zachęcano także do bliższej i tym samym skuteczniejszej współpracy pomiędzy partiami opozycyjnymi. Protestujący nieśli flagi Węgier i Unii Europejskiej, a także plakaty z napisami „Dlaczego na to pozwoliliśmy”, „Unio, pomóż nam”, a także „Unio, przygotuj się na uchodźców z Węgier. W tłumie zobaczyć można było polityków partii opozycyjnych, w tym Koalicji Demokratycznej Ferenca Gyurcsanya.
No właśnie zatrzymajmy się przy tym ostatnim, premierze Węgier w latach 2004-2009. Stracił władzę, ponieważ zdradziła go… taśma magnetofonowa. Zarejestrowano na niej jego wynurzenia poczynione wśród partyjnych towarzyszy. I tak wydało się, że zupełnie świadomie podstawą swojej politycznej strategii uczynił postkomunistyczny premier Węgier kłamstwo. Węgrzy poznali prawdziwe oblicze swego ówczesnego przywódcy: cynika i narcyza. To jakże szczere postawienie sprawy premier przeznaczył oczywiście nie dla ogółu obywateli, ale dla tzw. ścisłego kierownictwa. Zwykli obywatele mogli się z nim zapoznać dzięki wewnątrzpartyjnej opozycji. Wyznania premiera, wygłoszone zostały na zamkniętym zebraniu, ale za to bardzo otwartym tekstem, nagrał i udostępnił mediom jakiś zaufany partyjny towarzysz. Polskiemu publicyście, Krzysztofowi Teodorowi Toeplitzowi Gyurcsany zaimponował, bo wcześniej nie widział nigdy premiera, który by z taką pasją i determinacją mówił, że kłamał nie tylko on, lecz i jego partia i że ma już tego dosyć. Na marginesie: Kreteńczyk Epimenides rzecze: wszyscy Kreteńczycy kłamią. Jakże jednak dać mu wiarę, że wszyscy Kreteńczycy kłamią, skoro on sam jest Kreteńczykiem, a więc wedle własnych słów jest, jak wszyscy inni Kreteńczycy, kłamcą? A przecież święty Paweł w liście do Tytusa (List do Tytusa 1, 12-13) powołał się właśnie na Epimenidesa, że skoro ten, kreteński wieszcz twierdził, że wszyscy kłamią, to widać, znając ich dobrze, mówił prawdę. Zostawmy jednak na boku cieszące oko, ucho i intelekt logika paradoksy – gdy polityk mówi, że kłamał, to nie kłamie. No cóż, Gyurcsany miał może czegoś dosyć, ale nie miał rzecz jasna dosyć władzy. Więc po wyznaniu, że cały czas kłamał („Ten człowiek w życiu słowa prawdy nie powiedział”, jak mówiła w kultowym filmie „Miś” sprzątaczka o prezesie klubu „Tęcza” Ryszardzie Ochódzkim) nie podał się oczywiście do dymisji. Taka myśl nie przyszła mu pewnie do głowy nawet w czasie krwawych zamieszek, do których doszło po nieoczekiwanym ujawnieniu jego jakże szczerego, lecz w założeniu jednak absolutnie tajnego wyznania.
Wyznania, które po upublicznieniu, nie wiedzieć czemu, zaszokowało węgierską opinię publiczną. W roku 2010 wybory wygrała koalicja Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej, premierem został wtedy Victor Orban. No cóż, nie śledzę, jak też wyniki kwietniowych wyborów na Węgrzech komentują uczeni politolodzy. Z pewną nieśmiałością poddaję pod rozwagę takie oto wyjaśnienie: może po prostu większość obywateli Węgier zawierzyła politykowi, który imponuje czym innym, niż tym, że – jak były premier, a dzisiejszy opozycjonista Gyurscany – z pasją przyznaje się do tego, że cały czas kłamał?
Krzysztof Łęcki