czwartek, 2 maja 2024
Imieniny: PL: Longiny, Toli, Zygmunta| CZ: Zikmund
Glos Live
/
Nahoru

Inna bajka | 18.06.2018

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 30 s
Fot. ARC

Choć opowiem Ci bajeczkę, bajka będzie długa... I będzie kończyła się happy endem – coś jak w „Kopciuszku” czy „Brzydkim kaczątku” Hansa Christiana Andersena. Oczywiście, pamiętam także bajki wyciskacze łez, takie jak chociażby „Dziewczynka z zapałkami”, ale – jeśli sobie dobrze przypominam, a wchodzę powoli w wiek, w którym zaczyna się lepiej  pamiętać dzieciństwo niż to co robiło się wczoraj, to smutne bajki stanowiły raczej wyjątek. Formuła, że po zwalczonych w bajce trudnościach i zażegnaniu niebezpieczeństw nasi (pozytywni, a jakże!) bohaterowie wychodzą na prostą, a potem żyją długo i szczęśliwie, bądź po wykonaniu zadania zmierzają w stronę zachodzącego słońca – jak w westernach bywało, to był szablon szczęśliwego zakończenia. Rzecz jasna często, ba, najczęściej, bywało tak, że oprócz szczęśliwych, głównych, pozytywnych bohaterów bajek, gdzieś w tle ginęły niezbyt szczęśliwe przygody bohaterów drugiego planu, zwłaszcza zaś dalsze losy negatywnych bohaterów drugiego planu. Nie martwiło to nas specjalnie. Z wypiekami na twarzy kibicowaliśmy wszyscy pięknej, drobniutkiej, narażonej na różnorakie niebezpieczeństwa Calineczce, która po kilkunastu mrożących krew w żyłach stronach baśni Andersena spotka wreszcie na koniec wspaniałego księcia. Wierzyliśmy, że potem żyli długo i szczęśliwie. Kibicowaliśmy Calineczce i jej wspaniałemu księciu bo – w jakimś sensie – utożsamialiśmy się z nimi. Intuicyjnie zakładaliśmy, że my też będziemy tacy sami jak oni, my też, pokonując trudności – w końcu wygramy. Nasz slogan mógł brzmieć wówczas – „Moje przeznaczenie to szczęśliwe zakończenie”. Bywa jednak, że życie nie układa się w historię z happy endem. W pisanym kilkanaście lat temu tekście zauważyłem, że niewielu czytelników bajki o Calineczce chce pamiętać o przebrzydłym synu Ropuchy, czy ohydnym Krecie, którzy na względy Calineczki z oczywistych i  naturalnych względów nie zasługują. To postaci, z którymi na pewno nie chcemy się identyfikować. Zresztą – po co? Przecież my to co innego, my zagramy, w świetle jupiterów, główną, jak najbardziej efektowną i pozytywną, rolę... Ale... Ale lata lecą, lecą... Rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana. Świat nie podsuwa jakoś specjalnie nachalnie uroków swych... Potencjalne Kopciuszki, które w międzyczasie dojrzały, coraz mniej mają nadziei na bal, który odmieni ich szare życie. I może współczesna, już nie bajkowa, ale z życia wzięta, Calineczka, jeszcze jako młoda dziewczyna, czuje się w swoich własnych przedmałżeńskich podchodach jako ten młody Ropuch. Doświadcza odtrącenia. I cierpi. I już wie, że cierpią nie tylko Calineczki, wie, że także Ropuchy cierpią... I też chcą prawa do szczęścia, nie tylko wegetacji. Innym Calineczkom, kiedy dorosną, zdarza się poślubić syna Ropuchy, bo książę, ani zresztą nikt chociaż trochę do księcia podobny, choć bodaj o odrobinę od Ropucha czy Kreta atrakcyjniejszy, po prostu się nie pojawił, a jakoś żyć trzeba. A potem Calineczka nierzadko sama staje się jako ta mama-Ropucha, dla której najważniejsze jest dobro jej własnego dziecka, nawet realizowane kosztem innych, bo cóż nas ci inni obchodzą.... Wreszcie ważne jest to, co moje, moje, moje. Moja rodzina, mój mąż, moja żona, mój syn, moja córka... I już nikt nie trzyma strony jakiejś tam Calineczki, bo bajki się skończyły, a zaczęło się twarde życie, gdzie nie liczą się sentymenty, bo trzeba się bić o swoje, swoje, swoje... I dla swoich – oczywiście.

Ale jest jeszcze jeden rodzaj zakończenia bajki, którym chciałbym się z Państwem dzisiaj podzielić. W kultowym filmie Juliusza Machulskiego „Kingsajz” wyzwolone z okowów malowanego totalitaryzmu krasnoludki jadą pociągiem w stronę upragnionej wolności. Atmosfera w pociągu jest niemal euforyczna. I nic dziwnego – oto po latach życia w krainie popapranej iluzji, gdzie wszyscy byli pomniejszani, a często prześladowani, trafia się nareszcie podróż do krainy rzeczywistości, gdzie wreszcie będzie można normalnie żyć, gdzie wszystkie elementy groteski i absurdu pójdą w zapomnienie, gdzie będzie po prostu – normalnie. Tak właśnie – normalnie. Ale oto nagle uszczęśliwieni pozornym jak się okazuje finałem bohaterowie dostrzegają, że tak naprawdę jadą w zabawce, w pociągu-kolejce dla dzieci, jadą kolejką, którą na trawniku przed warszawskim Pałacem Kultury kieruje od niechcenia jakiś dzieciak. Okrzyk grozy wydobywa się z gardeł szczęśliwców. Jeden z nich krzyczy: „Tylko nie na malucha! Tylko nie na malucha!”. Ale oczywiście bohaterowie „Kingsajzu” znowu zostaną pomniejszeni, będą igraszką sił może nie złowrogich, ale na pewno kapryśnych. Bo oto okazuje się, że tylko zamienili świat totalitarnej opresji na  kaprysy zabawiającego się nimi – i ich dopiero co zdobytą wolnością – dzieciaka. To wszystko podaje oczywiście widzowi Machulski w bajkowej poetyce, ale analogie do tego, co zdarzyło się z Polską i światem po upadku komunizmu, nasuwają się same. Tak, wbrew wieszczeniom amerykańskiego politologa Francisa Fukuyamy, po roku 1989 historia się nie skończyła. Mamy raczej dowody na to, że – by odwołać się do tytułu innego filmu – żyjemy w świecie „niekończącej się historii”.

Krzysztof Łęcki


Może Cię zainteresować.